sobota, 31 lipca 2010

10. Babulce

Z racji wykonywanej pracy zarobkowej miewam niekiedy kontakt z osobami przedziwnego gatunku, które na użytek tego tekstu pozwoliłam sobie nazwać babulcami. Oto moja babulcowa historia.

Babulce siedzą stłoczone w jednym pokoju jak sępy na obeschłym drzewie, obrzucają niechętnym spojrzeniem każdego, kto zapuści się w te progi. Bycie w złym humorze przydarza się każdemu, ale bycie w permanentnym ‘niehumorze’, to wyznacznik rasowy babulca. To, oraz niczym nieposkromione umiłowanie wszelkiej maści przepisów, przypisów, wytycznych i innych obostrzeń regulujących kwestie tak ważkie jak: gdzie postawić parafę, a gdzie MUSI widnieć pełny i czytelny podpis; gdzie pisać miesiąc słownie, a gdzie można cyfrą; gdzie, W ŻADNYM RAZIE, nie wolno używać jakichkolwiek skrótów, itd., itp., itd. Słowem- kwestie wagi tak wielkiej jak wszystkie wieloryby świata zważone razem. Babulce to wszystko wiedzą, petenci- nie.

Petenci w ogóle niewiele wiedzą. Ciągle się mylą, nawet tam, gdzie pomylić się – wydawałoby się – nie można. A oni się mylą- ciągle i wciąż, odporni na wiedzę biurokratyczną jak beton na ścieranie. Gdyby to od babulców zależało, to odebrałyby nie tylko tytuły naukowe tym, którzy je mają ( swoją drogą- kto tym kadłubkom ponadawał wszystkie te ‘mgr, ‘dok’ i inne ‘profy’- tego babulce nigdy nie pojmą. Ale chętnie powymazywałyby owe pożal się boże tytuły gumką myszką raz na zawsze!), a nawet rozważyłyby zabranie jednemu z drugim matury! Ale nie mogą- i chyba to najbardziej babulcom doskwiera. Dlatego mają wiecznie na twarzach ten niezwykły wyraz- mieszaninę pogardy i bezsilnej złości na cały świat, który nie daje się ująć w przepisy i zapisać w rozporządzeniach. Nieszczęśnica (czyli ja), która z konieczności lub przymuszonej woli zapuści się do tego ostępu homo biurocraticus nie może oprzeć się wrażeniu, że wszystkie babulce cierpią na jakąś okrutną chorobę, która grymasem zniekształca ich twarze i zmusza kąciki ust do nieustannego kierowania się w dół, a oczom nadaje to jedyne w swoim rodzaju spojrzenie. Babulce nie patrzą- one spoglądają, omiatają wzrokiem. W żadnym razie nie koncentrują uwagi na wchodzącej nieszczęśnicy. Po co miałyby to robić- przecież wiadomo, że znów się gdzieś pomyliła albo czegoś zapomniała dopisać, albo dołączyć! Nie warto patrzeć na kogoś, kto nie potrafi spamiętać przepisów, przypisów, wytycznych i innych obostrzeń regulujących kwestie wzmiankowane powyżej i stosować je bezbłędnie w praktyce. Naiwne tłumaczenie, że owe regulacje prawne są równie stabilne i przewidywalne jak pogoda w marcu nie robi na babulcach żadnego wrażenia. A właściwie robi - dokładnie przeciwne do zamierzonego.

Bo każdy babulec swoje o mnie wie. A mnie babulec wkurza, wkurza na maksa! I już sama nie wiem czy wkurza mnie bardziej babulcowość babulca, czy to, że w głębi duszy to mi babulca żal. Bo dni babulców są policzone, wcześniej niż później wyprą je maszyny, zamiast ludzkiego babulca pojawi się jego elektroniczny odpowiednik.

Mój dylemat zniknie, gdy zadzwoni telefon wzywający mnie do ponownego stawienia się przed obliczem babulców, a zadzwoni na pewno i na pewno nie w porę. Bo bardziej, niż babulcowość babulców i ich nieszczęsna dola wkurzają mnie ich piskliwe, świdrujące ucho i mózg głosy!

piątek, 30 lipca 2010

9. Czego nie było

Niezapisane myśli, nieprzeczytane książki, nieobejrzane filmy, ludzie, których nie poznałam, miejsca, których nie dane mi było odwiedzić- ot, cała galeria wkurzaków. Zanim szanowny czytelnik wpadnie w panikę, pragnę uspokoić- nie będzie to podsumowanie mojej mizernej egzystencji na tej planecie, postaram się ustrzec patosu i napuszenia. Trochę się tylko powkurzam. Na samą siebie, bo to moja wina. Wszystko powyższe by się stało, gdyby nie ulubiona i najbardziej hołubiona wada ludzkości. I moja.

Lenistwo jest łagodną i długodystansową forma intelektualnego samobójstwa. Każdy ludzki organ, który nie jest systematycznie trenowany, zaczyna obumierać. Tyczy także mózgu. A może przede wszystkim mózgu. Niestety, jak do tej pory nikt jeszcze nie wymyślił automatów sprzedających myślenie w puszkach.

Lenistwo jest sprytne- przybiera najróżniejsze formy, przywdziewa wyrafinowane maski, niektóre można nawet pomylić z pracowitością. Lenie zawsze mają ochotę coś robić, problem w tym, że tak wiele energii zużywają na ustalenie, co właściwie winno być zrobione, że na wykonanie zadania brakuje im już siły. Ale ponoć dobre chęci też się liczą.

Francuzi mówią, że lenistwo jest umiejętnością odkładania nieprzyjemnej pracy tak długo, aż jej wykonanie stanie się zbyteczne. Z tego wynikają przynajmniej dwa zyski: człowiek się nie narobi, a świat nadal będzie trwał, nie zawali się i nie wpadnie w oszalałą panikę. Świetnie, tylko, że w zachwyt też nie wpadnie. A i samozadowolenie cicho siedzi, i tylko skrzywioną twarz ukazuje w lustrze, gdy leniuszek przed nim nieopatrznie stanie.

Lenistwo to luksus pozorny- nic nie muszę, niczego nie jestem nikomu winna. Niestety, w ogólnym rozrachunku, może z takiego myślenia zostać tylko ‘nic’. Bo nic zawsze jest nic, bez względu na kontekst.

Lenistwo to dług, który spłacam wobec samej siebie- raz lepiej, raz gorzej. Jest złośliwe i okrutne, bo leniwcza porażka boli od razu, a zwycięstwo przynosi skutki odroczone, czasami tak odległe w czasie, ze nie zawsze widać związek przyczynowo-skutkowy między podjętym wysiłkiem, a chwilą triumfu.

No i jest wkurzakiem, który uparcie jest i zerka na mnie, gdy leżę do góry brzuchem. Stęka, jakby był sofą, na której leżę, jakby to on nosił na sobie mój ciężar! I jeszcze te miniruszki chudymi łapkami znaczące: „Oj, niedobra ty! Znowu pozwalasz, żeby Ci się mózg rozleniwiał. Wstyd!” „A paszoł won, wkurzaku jeden! A co ci do tego, nie twoje małpy, nie twój cyrk! Do kąta marsz i siedzieć tam. Już!” Wkurzak trochę się ociąga, ale do kąta maszeruje, powłóczy swoimi krótkimi nóżkami, a nie okrągłej facjacie maluje mu się…. współczucie. Bo wkurzak swoje o życiu i ludziach wie, gdyby nie wiedział, to by mnie nie wkurzał. Bo ja czasami wkurzakowi tej wiedzy zazdroszczę. Tak więc leże jeszcze trochę, po czym, z ociąganiem, spuszczam po jednej nodze na podłogę. Łapie wyprost. Jak się powiedziało ‘A’….. Idę do kąta, pojednawczo wyciągam rękę do wkurzaka. „Chodź, wkurzak, popiszemy trochę, niech będzie po twojemu.” Wkurzak się trochę mizdrzy, ale koniec końców, daje się przekonać. Siada obok mnie i patrzy jak uderzam w klawisze klawiatury. W sumie, to taki osobisty wkurzak, w ograniczonych ilościach, nie jest zły.

czwartek, 29 lipca 2010

8. Catering i spółka

Catering to jest coś! Catering każdy chce mieć, bo catering, to…. No właśnie, to co?

Otóż, catering to po prostu wyżerka, jedzonko, wikt na kawałek dnia, najczęściej na cudzy rachunek. Żeby było jasne- ja nic przeciw powyższemu nie mam, idea jako taka zupełnie do mnie przemawia, wkurza jedynie obietnica niezwykłości, którą mami nazwa. Zresztą, nie tylko ta.

‘Designerskie meble najlepiej się prezentują w całkowicie zaaranżowanej i zaprojektowanej dla nich przestrzeni.’ Prawda! Ale czy ktoś widział kiedyś mebel, który nie jest designerski? Otóż, nie- bo ktoś ten mebel musiał zaprojektować ( a więc nadać mu ‘design’)! A jak dany mebel został wstawiony do dowolnego pokoju, to sam przez się zaaranżował przestrzeń, w której się znalazł. A jeżeli jeszcze wprowadził się do owej przestrzeni w towarzystwie kolegów/ koleżanek ze swojej paczki (np. stół przyciągnął ze sobą krzesła i kredens), to już mamy aranż całkowity! Może być mniej lub bardziej udany. De gustibus non est disputandum. Ale fakt zaistniał. Sam z siebie.

Tu, gdzie mieszkam, nie ma już zakładów fryzjerskich. Ani jednego. Za to aż roi się od salonów stylizacji włosów, gdzie próżno szukać fryzjerów- zero trafień, za to stylistów i wizażystów jest dostatek. A gdy taki stylista/wizażysta zajmie się klientem, to robi dokładnie to samo, co jego poprzednik fryzjer. Tylko wolniej.
I za większe pieniądze. I używa profesjonalnego słownictwa:  już za moment „założy mi conditioner” (czytaj: wmasuje we włosy odżywkę). I tak dalej- a czym dalej, tym ‘profesjonalniej’. Aż dojdziemy do ‘superprofesjonalnego’ rachunku. Cóż, tytuł zobowiązuje.

Clubbing jest już pasee. Teraz chodzi się na ‘domówki’. Gdzieś na brzegach trendu tłuką się jeszcze ‘biforki’ i ‘afterki’, ale ogólnie ‘trendy’ są ‘domówki’. No i bardzo dobrze, imprezka w małym gronie zawsze to mnie bardziej przemawiała niż kilkusetosobowy spęd w wielkiej hali, wśród świateł zawsze migających zbyt jasno i zawsze prosto w oczy. Choć taki clubbing też swój urok miał. Po wstępnym szoku, kiedy już mózg odparł pierwszy, zmasowany atak hałasu i błysku, przystępował do działań obronno-znieczulających, stopniowo ograniczając moc odczuwania bodźców zewnętrznych. Po pewnym czasie dochodziło do takiego uodpornienia, że uczestnikom imprezy zaczynało się wydawać, że znajdują się w sytuacji zupełnie naturalniej dla ludzkiego organizmu. Hałas jakby przycichł, światło jakby przyciemniało, organizm się zaadaptował. W stanie takiego otępionego znieczulenia można było wytrwać jakiś czas i nawet podrygiwać beztrosko w rytm pulsującej muzyki. W sumie fajnie. Ale po wyjściu okazywało się, że cisza może być bardzo bolesna, a noc koszmarnie ciemna. Cóż- coś za coś.

Teraz szanowny czytelnik spodziewa się, że pisząca podniesie sztandary świętego oburzenia na wkurzaka, który podnosi rękę na ojczyznę- polszczyznę, zaśmiecając ją różnymi potworkami, zrozumienie których wymaga znajomości języków obcych. No to szanowny czytelnik się zdziwi. Nie o puryzm językowy mi idzie, lecz o niespełnione obietnice.

Świat jest znany z dawania obietnic. Świat jest znany z łamania obietnic. Ja to wiem i wkurzak to wie. Wkurzak triumfuje, gdy znowu dam się omamić. A ja mu na to pozwalam, bezwolnie i bezmyślnie, choć pod pretekstem prowadzenia badań porównawczych z gatunku „wyższość fryzjera nad stylistą”’ lub „ o przewadze dyskoteki nad clubbingiem”. A może to odwrotnie było? Nie ważne. Ważne, że pod pretekstem pseudointelektualnej zabawy daje się prowadzić, jak ciele na rzeź, na manowce obietnic niespełnianych i dziwi mnie ich niespełnialność, mimo iż spełnialności nikt rozsądny nawet by nie zakładał. I wkurzaka ze sobą ciągnę. A może idziemy ręka w rękę, równym krokiem obok siebie?



wtorek, 27 lipca 2010

7. Wentylatory

Wentylatory to zdradzieckie wynalazki, stanowią kwintesencję przewrotności natury, mimo, że stworzyła je ludzka ręka.

No bo czym taki wentylator jest? Na poziomie designerskim- niczym szczególnym. Zwykle posiada podłużną podstawę z kolekcją przycisków i wielką, często nieproporcjonalną, głowę z elementem obrotowym. Kolorystyka raczej dowolna, choć dominują barwy stonowane. Ponieważ większość wentylatorów wygląda bardzo podobnie, zaczynam wierzyć, iż stworzenie konstrukcji oryginalnej z wyglądu, łamiącej zasadę wielkiego łba na chudej nóżce nie jest niczyim priorytetem. Nie szkodzi, w końcu nie o wygląd tu idzie.

Na poziomie użyteczności wentylator robi to, co obiecuje. A że nie obiecywał nigdy, że w sposób znaczący podniesie estetykę pomieszczenia, w którym się znajduje, to i nie podnosi. Ale za to pracuje bez wytchnienia, abyś ty, szanowny czytelniku, mógł działać nie w pocie czoła, rozkoszując się podróbką morskiej bryzy (podróbką, bo bez zapachu morza) jeśli taka twoja wola. A i dla miłośników małego huraganu znajdzie się odpowiednia opcja- zwykle wyzwalana przez włączenie przycisku oznaczonego najwyższą wartością liczbową. Tak więc, wentylator chłodzi bez narzekania na swój los, mozolnie kręci łopatkami z determinacją i oddaniem sprawie chłodzenia. I właściwie trudno jest wentylatora za to nie lubić- przecież przynosi ukojenie w upale. Pozornie.

Otóż wentylator ma swoją drugą, wredną twarz. Jest podstępny, działa z zaskoczenia (jak, nie przymierzając przyczajony tygrys albo inny ukryty smok). Jego uległość i chęć służenia człowiekowi to tylko pozory. Tak naprawdę, to działa przeciw rodzajowi ludzkiemu, powodując masowe zapalenia uszu, anginy ( o zwykłym przeziębieniu nie wspomnę) i niesamowite doznania gorąca, gdy jakiś mądry (lub po prostu tknięty przeczuciem niecnych zamiarów wentylatora) przedstawiciel homo sapiens ważyłby się odciąć go od źródła mocy tkwiącego w gniazdku elektrycznym. Jeden mały ruch i potęga wentylatora gaśnie na naszych oczach. Jeden mały ruch i fala gorąca zalewa nam ciało i mózg, trawi każdą myśl niezwiązaną z doznawanym skwarem. Słodycz zwycięstwa pomieszana z goryczą dyskomfortu. Upływają sekundy ciągnące się jak Średniowiecze i, w sposób niepostrzeżony, niemal bezwiedny, ręka (nasza ręka- zwykle posłuszna i bezideowa) jednym małym ruchem ogłasza zwycięstwo wentylatora. Pstryk. Z początku prawie niesłyszalny dźwięk zamienia się w cichutkie i nieustanne buczenie, trochę podobne do dźwięku wydawanego przez głaskanego kota. Ale nie jest to odgłos poddanej uległości lecz cichy i posępny zwiastun naszej gatunkowej klęski. Znowu się ugięliśmy, znowu komfort wziął górę nad rozsądkiem.

Wkurzają mnie wentylatory, bo są niespełnioną obietnicą nieba na Ziemi. Bo dają złudną nadzieje na coś za darmo, nieokupionego niebezpieczeństwem, czy choćby ryzykiem. Bo stworzone przez człowieka sobie z niego drwią. Bo są mechanicznym ucieleśnieniem klęski ducha nad materią. Bo tak się nie godzi z rodzajem ludzkim postępować. Nawet jeżeli rzeczony rodzaj ludzki sam się o to prosił……

(Porażająca naiwność powyższego stwierdzenia upewnia mnie w przekonaniu, że czas kończyć ten wywód, co niniejszym czynię.)

poniedziałek, 26 lipca 2010

6. Czas przyszły prawdopodobny

Nie znoszę czasu przyszłego prawdopodobnego. „Zdzwonimy się za jakiś czas.” „Wkrótce wszystko się wyjaśni.” „Niedługo się okaże.” I tylko nigdy nikt nie precyzuje, kiedy będzie ‘za jakiś czas’, kiedy nastąpi ‘wkrótce’ i jak długo potrwa ‘niedługo’. A przecież, w ogólnym rachunku, to ważne, bo jak okiełznać czas, jeśli nie przez założenie mu kagańca odliczania?

Wiem, wiem- sama nie jestem bez winy i (potencjalnie i domyślnie) wkurzam innych używając czasu przyszłego – mniej lub bardziej- prawdopodobnego. Mea culpa.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Czas przyszły prawdopodobny mnie wkurza, bo gdy sama go używam, w dziewięćdziesięciu pięciu przypadkach na sto, nie mam zamiaru dotrzymania jakiegokolwiek terminu. ‘Wkrótce/ niedługo / za jakiś’ czas stają się wtedy kompletnie bezczasowe i równie realne jak podbój Jowisza przy pomocy latawca i latarki. Uzbrojona w tą świadomość zawsze podejrzewam, że jeżeli mój rozmówca stosuje czas przyszły prawdopodobny, to ma równie silne postanowienie dochowania ślubu słowności, co ja. I wkurzak gotowy. I wcale mi wtedy nie przychodzą do głowy mądrości pt: „Nie rób drugiemu, co tobie nie miłe” czy „Jak Fidel Bogu, tak Bóg Kubie”. Nie, wcale nie. Tylko wkurzak się budzi i macha do mnie swoją chudą łapką, a na okrągłej jak księżyc w pełni buźce maluje mu się uśmieszek zadowolenia, że taki czujny, zwarty i do działania skory.

A potem jest już z górki: „ Jasne, do usłyszenia.”, ‘Pewnie, nie za długo będziemy coś wiedzieć.” Nieprawda- nie usłyszymy się przez miesiące i niczego nie będziemy wiedzieć, bo nas to słabo interesuje albo nie mamy żadnej mocy sprawczej i / lub ochoty, żeby się dowiedzieć. Oboje o tym wiemy i nie ma w tym niczego złego, tak po prostu jest. Zabrakło nam tylko odwagi, żeby zmierzyć się z prawdą i pokazać konwenansom, gdzie jest ich zakurzony kąt.

Wkurzak mieszka tam, gdzie intencja werbalna rozmija się z intencja domniemaną. Kiedyś się tam do niego wybiorę i przefasonuję mu tą okrągłą buźkę na kwadratową. A w każdą chudą łapkę wpakuję mu po gałązce oliwnej- na znak wiecznego niewkurzania.

Tak będzie.
Już niedługo.
Wkrótce.

Czas przyszły prawdopodobny.

niedziela, 25 lipca 2010

5. Niedomówienie

Ja: „W przyszłym roku rzucę palenie.” Interlokutor: „Zapewne……” (wielokropek w głosie ciągnie się jak krówka-mordoklejka.)

No i stało się- wkurzak atakuje! Jakby nie można było po prostu wypalić: „Nie wierzę.”, „Nie uda Ci się.” ‘Tyle razy już to słyszałem/am.” Krótko i na temat. Cios wymierzony z chirurgiczną precyzją, obliczony na rozłupanie czaszki jednym, celnym ciosem. Szybko, boleśnie i skutecznie. Skutecznie na dwa sposoby. Primo- przekaz jest jasny i nie sposób go źle zinterpretować ( a to samo w sobie stanowi sukces komunikacyjny). Secundo- takie frontalne wyrażenie braku wiary w siłę mojej woli mogłoby mieć działanie motywujące („No to ja Ci jeszcze pokażę!”). Jeden sukces mógłby gonić drugi. Zamiast tego, rozmówca ofiarowuje mi (wcale nie takie subtelne) niedomówienie. Nieeeeeee.

Dlaczego ludzie to robią? Bo nie chcą być niedelikatni! Naprawdę wydaje im się, że precyzyjny cios jest gorszy niż podważenie sprawstwa odbiorcy w kwestiach tylko od niego zależnych. Brawo! Gratuluję wyczucia.

Inna teoria mówi, że ci niedomówieni biedacy chcą przeciągnąć swoje 1,5 sekundy, przez które ktoś obdarza ich i ich poglądy zainteresowaniem, na minutę, a może nawet kilka minut. To prawdopodobne, ale mnie się wydaje, że chcą się po prostu wykręcić od odpowiedzi, w sposób pokrętny ( moim skromnym zdaniem) i dający nadzieję ( ich nieskromnym zdaniem) na nie zrażenie do siebie odbiorcy tego lakonicznego komunikatu. (Zła wiadomość- nie działa!).

A może to brak umiejętności dobrania odpowiednich słów powstrzymuje ich od sklecenia pełniejszej wypowiedzi. A jak jeszcze do tego dodamy myśl złotą, że lepiej powiedzieć za mało niż za dużo ( w polityce się sprawdza, w stosunkach interpersonalnych, niekoniecznie), to nam wyjdzie, że werbalne okrucieństwo jest przymiotem i oznaką wysublimowanej delikatności. A skąd już tylko krok do stwierdzenia, że ubogie słownictwo, to zaleta!

Niedomówienia to wkurzaki, bo wbijają zadrę w umysł, z której powstaje infekcja nad- lub niedo- interpretacji. Mózg ją w końcu zwalczy, ale niebezpieczeństwa przerzutów nie da się wykluczyć. Piekło wybrukowane jest niedomówieniami, z których większość miała jeden cel- nie ranić.

sobota, 24 lipca 2010

4. Wysokie stołki barowe

Ktokolwiek je wymyślił, nie lubił ludzi. Nie mnie w szczególności, generalnie gatunek homo sapiens nie znajdował się na liście jego/jej ulubieńców. (Stawiam bardziej na to, że był to facet, kobiety są zbyt rozsądne, aby coś takiego zaproponować współplemieńcom.) Wysokie stołki barowe mają za zadanie zrównanie poziomu wzroku obsługi z poziomem wzroku klienta, aby ten drugi został w porę zauważony i sprawnie obsłużony. Tak, jak mniemam, mówi teoria. Ale nawet najlepsze założenia teoretyczne czasami nie wytrzymują konfrontacji z brutalnością rzeczywistości.

Wkurza mnie dyndanie na wysokim stołku barowym- nie jest to zbyt ergonomiczna pozycja dla ludzkiego organizmu. A dyndać muszę, bo z reguły nie sięgam do podnóżka (jeśli taki w ogóle jest). Więc tak sobie wiszę i myślę, ze skoro barman widzi mnie ponad barem, to pewnie szybciutko się zjawi i napoi. A gdzie tam! Widzieć to może i mnie widzi, ale napoić chęci nie ma. Przecież on/ona (ale częściej on) jest w pracy, a nie na wyścigach, więc spieszyć się nie musi. Pozioma równość nie popłaca- przynajmniej mnie. A i barmanowi też, bo czym dłużej dyndam, tym mniejszą mam chęć na pozostawienie sowitego napiwku.

Wreszcie dane mi jest zamówić jakiś nektar. Barman znika na długie minuty gdzieś
w ustronnym kącie ( swoją drogą to niesamowite, że barmani zawsze potrafią się zaszyć w jakimś ustronnym kącie, nawet jeżeli bar jest półokrągły i – zdawałoby się- kątów nie ma). A ja dyndam. Powoli moje ciało zaczyna odczuwać efekty przeciążenia- cała krew z łoskotem spływa do dyndających nóg, spragniony krwi mózg zaczyna kombinować, którą z mniej potrzebnych funkcji organizmu odłączyć, żeby starczyło paliwa do obsłużenia tych niezbędnych.

Znikąd pojawia się przede mną barman i stawia na blacie zamówionego drinka. Jest się wreszcie z czego cieszyć! Chacha – nie do końca. Krzesło, z którego dyndam jest zawsze tak ustawione, aby dyndająca nie była w stanie wygodnie oprzeć się przedramieniem o bar. Ma dyndać całościowo, ale nie ładować łapy na stół. Ponoć cierpienie uszlachetnia. A gdyby jakiś pomysłowy Dobromir próbował przysunąć stołek bliżej i poprawić sobie komfort picia, szybko się przekona, gdzie jego miejsce. Do dyndania wróć- stołek przykręcony jest do podłogi tak solidnie, że tylko nadludzka siła byłaby w stanie przekonać go do drgnięcia choćby o cal, choćby o milimetr.

Tak więc dyndam bezsilnie z następnym kieliszkiem w na wpół wyprostowanej ręce. Powoli akceptuję niewygody dyndania, a nawet odwzajemniam uśmiech mijającego mnie barmana (oni zawsze ofiarowują ten uśmiech, kiedy dochodzą do wniosku, że klient już swoje wycierpiał i coś mu się od obsługi za te męki należy).

Dopijam drinka i wychodzę z baru. Wtapiam się w falującą, rozedrganą rzekę przechodniów i płynę z jej nurtem. Tymczasowo chwiejnym krokiem ruszam w podróż, która pewnie zawiedzie mnie znów do jakiegoś baru z wysokimi stołkami, znikającymi barmanami i przemijającym zbyt szybko uśmiechem.

piątek, 23 lipca 2010

3. Autokorekta

Mój komputer posiada funkcję autokorekty. Wiem, wiem, nie ma się czym chwalić- każdy komputer ją ma. Ale mój, oprócz posiadania, ma jeszcze wielką ochotę używania jej. Poważnie- mój komp jest prawdziwym wirtuozem w tej dziedzinie.

Siadam ci ja na moim starym, wysłużonym krześle, włączam urządzenie elektryczne
( bo tym komputer jest- urządzeniem), otwieram Worda i zaczynam pisać. Humor mi dopisuje, uśmiech rozświetla twarz. Na białej ‘kartce’ zaczynają pojawiać się kształtne literki Times New Roman. Odrobina wysiłku intelektualnego pozwala ułożyć rzeczone literki w słowa, a te w zdania. Teraz zaczyna się robić trudniej- należy zdania ze sobą powiązać tak, aby wyraziły wszystko, co pomyśli głowa. Uśmiech na twarzy zaczyna lekko zanikać (trudno jest przecież uśmiechać się i myśleć jednocześnie). Walka z materią słowną jest zawsze na śmierć i życie, nie ma remisów- albo wygrywasz, albo nie.

Tak, więc walczę, zmagam się, potykam z własnymi ograniczeniami w materii składania zdań. Zwoje mózgowe zwijają się w kuleczki tak zwinięte, że żaden, nawet najczulszy, rezonans magnetyczny by ich nie wykrył. Po uśmiechu nie ma już nawet śladu- zastępuje go grymas zmęczenia. Jedynie zupełnie irracjonalny przymus doprowadzenia do końca sprawy rozpoczętej nie pozwala mi kliknąć na magiczny krzyżyk w prawym górnym rogu ekranu. Krzyżyk jest magiczny, bo ma moc unicestwiania, zabiera ze sobą zdania tak splątane, że zadusiły swoim uściskiem treść. Pyk i nie ma. I tak łatwo uwierzyć, że nigdy nie było.

Ale on jest- tekst gapi się na mnie z ekranu monitora, niemal słyszę jego drwiący metaliczny głosik, który szepcze mi do ucha: ‘Ależ jestem kiepski, rany, jaki ja kiepski jestem!’ Przeraźliwie potrzebuje pomocy, więc wstaje, udaje się po lampkę boskiego nektaru, w którym jest prawda i w tym miłym towarzystwie przystępuję do kontynuowania pojedynku. Wcześniej czy później czerwona lampka w głowie rozpala się coraz intensywniejszym światłem. Kształtne literki Times New Roman mnożą się szybko i sprawnie, swobodnie rozlewają się po ekranie, wydaje się nawet, że dobrze czują się w swoim towarzystwie. Zaczynam wygrywać, tak mi się przynajmniej wydaje. O, sancta simplicitas!

Jak mogłam zapomnieć, że muszę zmierzyć się jeszcze z wirtuozem autokorekty!
Mój komputer działa podstępnie i z zaskoczenia, atak jest zawsze zmasowany i obliczony na totalne wyniszczenie przeciwnika. Żadne tam łagodne upomnienia czy sugestie. Maszyna atakuje z furią słonia, którego rozbolał kieł. Wypluwa z siebie propozycje ulepszenia moich myśli z szybkością, której mógłby mu pozazdrościć każdy karabin maszynowy. Czepia się wszystkiego- przecinków, odstępów, fragmentów, wtrętów, skrętów i odmętów. Uff!

Wkurza mnie mechaniczna autokorekta wytworów moich myśli. Bo co taki komp wie o strachu, zmęczeniu, radości, smutku czy kacu. Nic nie wie, bo niczego wiedzieć nie musi. W jego mechanicznym świecie one nie istnieją, byłyby zbędnym balastem w uporządkowanym świecie maszyn. Ale to nie przeszkadza mu mieć czelność uzurpowania sobie prawa do poprawiania mnie, korekty moich myśli z wdziękiem nosorożca i taktem neandertalczyka, którego niewytłumaczalny splot okoliczności przeniósł na przyjęcie na dworze królewskim. Uzurpator panoszy się bezwstydnie, butnie ingeruje w sprawy, o których pojęcia mieć nie może. Co za pycha i brak samokrytycyzmu!

A najgorsze w tym wszystkim jest to, że czasami ma rację. I wtedy moja ludzka pycha cierpi katusze. I to za sprawę maszyny. I wkurzam się coraz bardziej, póki wkurzenia nie zastąpi zwiewne jak poranna mgła nad letnia łąką, ale jednak- poczucie wdzięczności.

2. Gołębie

Wkurzają mnie gołębie, naprawdę. I to wcale nie dlatego, co podejrzewacie. Do okraszonego guanem balkonu i ‘udekorowanych’ parapetów już się przyzwyczaiłam ( miejskie służby sanitarne też się chyba poddały, i to wiele lat temu). Tak naprawdę, to wkurza mnie zmiana ich (gołębi) manier, zmiana na gorsze, oczywiście.

Pamiętam jak dawno, dawno temu, w zamieszkałych czasach mojego dzieciństwa, spacerowałam po parkach, skwerach czy placach miejskich zwykle pełnych gołębi. Ptaki skolonizowały te miejsca jeszcze przed pojawieniem się miasta, czy nawet człowieka- takie przynajmniej sprawiały wrażenie. Dumnie kroczyły wzdłuż parkowych alejek lub, zbite w grupki, dziobały jakieś okruszki rozsypane przez spacerowiczów. Samo obserwowanie ich było fajne, ale jeszcze fajniejsze było prowokowanie ich do latania. Kiedy tylko jakiś nieuważny dorosły albo rozbrykany dzieciak zbliżył się do nich, zrywały się do krótkiego lotu. Powietrze przez chwilę falowało wprawiane w ruch przez uderzenia niebieskoszarych skrzydeł. Mimo, iż wyglądały na przerażone, po krótkiej chwili spokojnie wracały do swych gołębich zajęć- dziobania i paradowania. Do następnego razu.

Obecne gołębie nie mają pojęcia o właściwym zachowaniu. Nadal okupują wszystkie gołębie miejsca, ale wyrobiły w sobie nonszalancję niemożliwą do przełknięcia przez istotę wyższą, czyli mnie. Siedzi toto na środku drogi, którą właśnie przemierzam. Siedzi i łypie na mnie tym swoim stalowoszarym, gołębim okiem. Widzi, że idę- musi widzieć, przecież jestem od niego większa. Widzi i…. nic. Siedzi. Trwa. A ja muszę toto obejść ( bo przeskoczyć głupio wygląda). I obchodzę. Odwracam się jeszcze na koniec, żeby sprawdzić, czy gołębiowi nie zrobiło się głupio, że się tak nieobyczajnie wobec mnie zachował. Ale gdzie tam! Już nawet na mnie nie łypie, dla gołębia przestałam istnieć w chwili, gdy go minęłam. W gołębiej pamięci nie został po mnie nawet najmniejszy ślad.

Wkurzają mnie gołębie i już! I tylko do końca nie wiem, co wkurza mnie bardziej: one same czy to ich uparte, zawzięte trwanie.

Wkurzaki

Wprowadzenie


Wkurzaki to osoby, zwierzęta, przedmioty bądź zjawiska, które mnie wkurzają i już. Do kategorii wkurzaków może trafić każdy i wszystko. Można też z tej kategorii wypaść. Chyba. Do końca nie wiem. Granice są dość płynne i zupełnie subiektywnie przeze mnie ustanawiane- pełna samowola intelektualna. Gratulacji za zaliczenie do kategorii wkurzaków nie przewiduje się, tak mi się przynajmniej wydaje na początku moich potyczek z wkurzakami.



Ilustracje: Aryel1 & Amber7