czwartek, 29 grudnia 2011

2012

Gotfried Wilhelm Leibniz (1646-1716) pewnego razu przepływał przez rzekę w towarzystwie przewoźnika.Podstępnie wypytywał go, czy coś wie o matematyce, filozofii i astronomii.Zniecierpliwiony przewoźnik odpowiedział, że niczego nie wie o tych naukach, uczony zaś stale podkreślał, że na zgłębianiu tych nauk stracił trzy czwarte swojego życia. W pewnym momencie łódka zawadziła o przeszkodę i wywróciła się.
„Umiecie pływać?!” – krzyknął przewoźnik do uczonego.
„Nie umiem!” – wołał przestraszony Leibniz.
„To trzymajcie się moich pleców, bo stracicie naraz wszystkie cztery czwarte
swego życia!”

Sir Isaac Newton (1642-1727) otrzymał tytuł Lorda za zasługi dla nauki. Przez 26 lat nudził się na posiedzeniach Izby Lordów. Tylko raz poprosił o głos, co wywołało sensację wśród obecnych.
„Panowie” – zwrócił się do zebranych – „Jeśli nie będą panowie mieć nic przeciwko temu, to prosiłbym o zamknięcie okna. Bardzo wieje i boję się, że się przeziębię.”
Po czym z godnością zajął swoje miejsce.

Wielki uczony francuski, chemik i bakteriolog Ludwik Pasteur (1822-1895), pracował akurat w swoim laboratorium nad szczepami ospy, kiedy pojawił się pewien mężczyzna i jako sekundant przekazał mu wyzwanie na pojedynek, którego zażyczył sobie jakiś arystokrata, nie wiadomo czym obrażony.
„Trudno.” – powiedział Pasteur – „Zgadzam się, ale jako wyzwany mam prawo wyboru broni. Proszę przekazać memu przeciwnikowi taką propozycję: mam tu dwie probówki. W jednej są bakterie ospy, w drugiej jest czysta woda. Jeśli człowiek, który pana tu przysłał zgodzi się wypić zawartość jednej z nich według swego wyboru, ja wypiję to, co jest w drugiej…”
Arystokrata nie zaakceptował propozycji Pasteura i pojedynek się nie odbył.

Albert Einstein (1879-1955) chętnie oglądał filmy Chaplina i wielką sympatią obdarzał komiczną postać mistrza ekranu. Kiedyś napisał do Chaplina:
„Podziwiam pańską sztukę. Film „Gorączka złota” jest zrozumiały na całym świecie, a Pan sam będzie sławnym człowiekiem.”
Na to Chaplin odpisał uczonemu:
„Ja Pana jeszcze bardziej podziwiam. Pańskiej teorii względności nikt na świecie nie rozumie, niemniej jest Pan sławnym człowiekiem.”

John Dalton (1766-1844) przewodniczył kiedyś zebraniu naukowemu. Ktoś czytał mało interesującą pracę. Kiedy prelegent skończył, Dalton jako przewodniczący podsumował:
„A więc panowie, pozwolę sobie stwierdzić, że ten wykład był na pewno bardzo interesujący dla tych, których mógł zaciekawić.”

Pewnego dnia jeden z doktorantów Allana MacDiarmid’a (1927-2007), Marc Druy, skondensował niechcący dosyć niebezpieczny wybuchowy związek. Powstała panika. Policja uniwersytecka odgrodziła laboratorium od reszty budynku, stawiając specjalne warty. Usunięcie niebezpiecznego związku wymagało ostrożnego przeniesienia reaktora chemicznego do wyciągu i otworzenia zaworu. MacDiarmid postanowił zrobić to sam. Ubrany w fartuch laboratoryjny, grube rękawice i w plastikowej osłonie na twarzy, bez maski gazowej wszedł w pole rażenia. Nagle zawahał się, cofnął i zażądał dziennika laboratoryjnego o twardych okładkach. MacDiarmid zgrabnie wsunął sobie dziennik za pasek spodni, pouczając obecnych powiedział:
„W chwilach krytycznych naukowiec powinien w pierwszym rzędzie chronić swą męskość.”

Wilhelm Roentgen (1845-1923) otrzymał kiedyś list, w którym pewien pan prosił go o przysłanie kilku promieni i instrukcji ich użycia, ponieważ nie ma czasu, by przyjechać do uczonego osobiście. Roentgen odpowiedział:
„W tej chwili nie mam, niestety, promieni. Pragnę przy tym zauważyć, że ich wysyłka to nadzwyczaj skomplikowana sprawa. Już łatwiej będzie panu przysłać mi swoją klatkę piersiową.”

źródło

Licznych powodów do uśmiechu oraz wielu doświadczeń, które tworzą piękne wspomnienia życzę Wam w nadchodzącym roku.

niedziela, 18 grudnia 2011

94. Jak to jest z tym Świętym Mikołajem?(2)

Jeżeli wydaje się Wam, że rodzinka postanowiła posadzić mnie na krześle i ze skruchą wyznać, że przez lata skazywali mnie na życie w kłamstwie i zakłamaniu, to się Szanowna Publika myli. Otóż postanowili brnąć dalej w Mikołajowe oszustwo. Komuś się przypomniało, że gdzieś na strychu powinien być jakiś stary (ale, daj Boże, jary) kostium Mikołaja- którego ofiarami pewnie padli moi starsi kuzynostwo. Do roli w/w wytypowano mojego wujka ( ze względu na gabaryty, choć bez przesady, zbliżone do oryginału). Oprócz budzącego estetyczne obawy czerwonego kubraczka i nienachalnie ładnej czapeczki, przyczepiono mu wąsy i brodę z waty - cóż, sytuacja była podbramkowa i wymagała działań niestandardowych. Tak wystrojony wujek wkroczył do jadalni, ze słowami powitania na ustach.

Zgromadzona publika powitała jego przybycie ze szczerze udawanym entuzjazmem. Z wyjątkiem jednej osoby. Tak, dobrze zgadujecie- tą, która przejrzała niecną grę i fałsz sytuacji była mała Ayllutka. Zamiast przywołać na twarz wyraz błogostanu, wybuchnęła niekontrolowanym, histerycznym płaczem. Płakała żarliwie, jak tylko dzieci potrafią, tak bardzo, że chwilami nie mogła zaczerpnąć oddechu ( co sprawiło, że koloryt jej lica nieco zszarzał, w czym upodobniła się do odcienia karnacji wujka- Mikołaja, który został ciupasem wyrzucony z jadalni i obwiniony za przestraszenie dziecka i doprowadzenie do stanu histerii). Gdy los wujka waży się w przedpokoju, inni uczestnicy biesiady próbowali Ayllutkę utulić i ukołysać, aby przestała się bać, gdyż powszechnie uznano, że widok (niechlujnie) przebranego stwora Ayllutkę przestraszył. O święta prostoto!

Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Sprytna Ayllutka od razu rozpoznała wujka- przebierańca i szybko zdała sobie sprawę z powagi położenia. W ułamku sekundy uświadomiła sobie, że skoro ten ‘Święty Mikołaj’ taki szemrany jest, to i prezenty, które przytargał nie mogą, po prostu NIE MOGĄ, być tymi, o które upraszała. A to oznaczało totalną, nieokiełznaną katastrofę i powód jawny do darcia papy na całą ulicę! Każden jeden człek przytomny by to zrozumiał (z wyjątkiem zebranej przy stole familii)!Ponieważ rzeczy najprostsze i oczywiste najtrudniej jest wytłumaczyć, chwil parę zajęło Ayllutce ‘dojście do siebie’. Gdy to się już stało, zażądała okazania prezentów. O dziwo, okazały się właściwe! Wszystkie, co do jednego, zamówione ‘precjoza’ odnalazły się magicznie w worze przytachanym przez przebranego wujka. Jak to wytłumaczyć? Mała Ayllutka nie miała czasu i ochoty na takie rozważania- rzuciła się radośnie ( i z dziecięcym entuzjazmem) do zabawy z nowo pozyskanymi ‘koleżkami’ ( w postaci przytulanek, misiów, klocków i innych wynalazków, których zadaniem jest uszczęśliwiać bardzo nieletnich). Uspokojona rodzina mogła odetchnąć z ulgą, że sytuacja zażegnana i ku dobremu zmierza oraz kontynuować biesiadę.

Czy to oznacza, że kilka (?!) lat później, Aylla już nie wierzy w Świętego Mikołaja? Otóż nie, nadal pisuję do niego listy. I chociaż nasze ‘spotkania’ są czasami podejrzane (vide zeszłoroczny, powigilijny wpis), ogólnie ‘jestem za, a nawet przeciw’ i z uporem dziecka piszę do niego listy. Nie zawsze z prośbą o prezenty, czasami po prostu piszę, jak do przyjaciela, który nie zawsze może pomóc, ale przynajmniej wysłucha.

Niech Was otuli magia tego szczególnego czasu i niech Święty Mikołaj o Was nie zapomni.
Wesołych Świąt!

czwartek, 15 grudnia 2011

93. Jak to jest z tym Świętym Mikołajem?

Jest, czy go nie ma? Skoro przychodzi co roku i prezenty przynosi, znaczy się, że jest- myślała mała Ayllutka przez kilka pierwszych lat swego życia. Aż do tamtych pamiętnych Świąt…

Ale po kolei. Trzeba Czcigodnym Czytaczom wiedzieć, że rodzice moi wychowywali mnie w kłamstwie i oszustwie, wpajając mi ciemnotę ‘mikołajową’ od zarania życia mego. Nawet jak pisać samodzielnie nie potrafiłam, dyktowałam biegłym w piśmie listy do owego świętego od prezentów. W epistołach tych precyzyjnie werbalizowałam, co chciałabym otrzymać w pewien grudniowy dzień oraz dlaczego na rzeczony prezent zasłużyłam, jak mało kto. Działało jak złoto: dnia wiadomego, brzuchaty jegomość w czerwonym kubraczku meldował się w drzwiach. Z wielkiego wora wyciągał pudła i pudełka, odczytywał imię adresata daru i wręczał je rozradowanemu osobnikowi. Jako najmłodszy członek zgromadzenia rodzinnego przy wigilijnym stole, byłam traktowana wyjątkowo- większość paczek była przeznaczona dla mnie! Stan ten bardzo mi dogadzał, zwłaszcza, że oprócz prezentów zamówionych listownie zawsze trafiło się kilka niespodzianek. Sielanka, po prostu.

W tym momencie uważni i wyrobieni literacko czytelnicy wyczuwają już nadchodzący zwrot akcji i zapowiedź zbliżającej się katastrofy. Ta nastąpiła, gdy Ayllutka cieszyła się 5 rokiem życia. Do kolacji wigilijnej wszystko szło jak trzeba: list napisany i wysłany, rodzina przy stole, choinka w rogu pokoju błyszczy kolorami tęczy. Tylko kogoś jakby brakowało. Mijają minuty długie jak rekordowa anakonda, rodzice zaczynają patrzeć na siebie z niepokojem, ciocie, dziadkowie i kuzynostwo próbują zająć Ayllutkę czymś innym niż czekaniem na brzuchatego. Ale Ayllutka swoje wie i nie tak łatwo ją zagadać- uparcie powraca do Mikołajowego tematu, próbując dociec powodów nieobecności powyższego. (Prawda pewnie była taka, że wynajęty ‘Święty’ albo zlecenie zgubił, albo zaległ gdzieś w swoich ‘saniach’ z powodu upojenia alkoholowego, którym chciał osłodzić sobie swój los przebrzydły, który sprawił, że w ten szczególny wieczór musiał latać po domach i głupka z siebie robić, wciskając ciemnotę najmłodszemu pokoleniu. Ale- oczywiście- wersja ta, choć najbardziej prawdopodobna, nie nadawała się do zakomunikowania Ayllutce z powodów oczywistych.) Tak więc, rodzina zdecydowała się na krok drastyczny, ale konieczny.

CDN.

piątek, 9 grudnia 2011

Żeby nasi wnukowie mieli bogatych dziadków..

.. i inne toasty do wykorzystania w nadchodzący weekend.

Wypijmy za drzewa, z których będą nasze trumny, niech rosną jak najdłużej!

Zdrowie mężów i kochanków. Oby się nigdy nie spotkali.

Ratujmy się, bo trzeźwiejemy!

Jak sobie uźródlisz, tak sobie wodogrzmotniesz.

Napijmy się! Lepiej być znanym pijakiem, niż anonimowym alkoholikiem!

Za piękne konie i szybkie kobiety.

Trzeźwość to stan przejściowy.

Za wszystkich abstynentów - oby się nawrócili.

Za oziębłych - żeby ich piwo rozgrzało, za skłóconych - żeby pojednało, za zmęczonych - żeby orzeźwiło, za smutnych - żeby rozbawiło, za obżartych - by im się łatwiej trawiło... i za nas wszystkich tutaj zgromadzonych, którym nic nie brakuje.

Żegnaj mój rozumie, spotkamy się jutro.

Opijmy wszystkich tych, którzy zdecydowali się nie pić, bo za dużo w swoim życiu wypili... niech wytrwają w swoim postanowieniu.

Każdy wypity kieliszek, to gwóźdź do naszej trumny. Pijmy więc tak, by trumna się nie rozpadła!

Człowiek nie żyje po to żeby jeść, ale je, żeby nie pić na pusty żołądek.

Człowiek jest trzeźwy tak długo, jak długo potrafi leżeć na podłodze niczego się nie przytrzymując.

Za kobiety, które kiedyś nas nie chciały. Niech żałują!

Pijmy, bo się śledź obrazi!

Pijmy już, bo szkło cierpi a dusza pragnie!!!

Jak mawiają genetycy: Do DNA!

Za to, żeby nasze dzieci, miały bogatych ojców, bo piękne matki już mają.

Wypijmy za facetów, którzy nas zdobyli, za frajerów którzy nas stracili i za szczęściarzy, którzy nas spotkają.

sobota, 3 grudnia 2011

92. Oto ja

Wcale nie jestem leniwa- ja po prostu jestem energetycznie wydolna inaczej! Prawda- jaka jest- każdy widzi i zmienić się tego nie da, więc godzę się z losem.
Będzie jak będzie- ważne, że wino nadal produkują! Pora wypić za własne błędy (coś mi mówi, że trzeźwa świtu nie doczekam, gdyż nektarowi Bachusa mówię stanowcze "Czemu nie?!") Zaiste, powiadam Wam, klawo jest, a będzie klawiej!

P.S. Ocalmy Ziemię- to jedyna planeta, na której produkują 'Barolo'!

wtorek, 15 listopada 2011

91. Nadal w objęciach 'leniwca'

Ale, że coś napisać wypada, to zaproponuję Szanownej Publice dzieło zwięzłe, choć bogate w watki przeróżne. W poniżej zamieszczonym tekście znajdą Czytacze wątek religijny, wątek klasowy, wątek erotyczny oraz element zaskoczenia. A wszystko to w formie krótkiej, klarownej, nie pozostawiającej miejsca na niezrozumienie oraz błędne (nad)interpretacje:

"Olaboga!"(wątek religijny)- zakrzyknęła Kaśka z ludu (wątek klasowy)."Jestem w ciąży!" (wątek erotyczny). "Nie wiem z kim!" (element zaskoczenia).

wtorek, 1 listopada 2011

90. Jeden znicz więcej

Gdy byłam kilkuletnim szkrabem uwielbiałam Dzień Wszystkich Świętych i nasze rodzinne wyprawy na cmentarz. Piszę ‘cmentarz’, a nie ‘cmentarze’, ponieważ w tamtych czasach mieliśmy do odwiedzenia tylko jeden grób- mojego młodo zmarłego wujka, którego pamiętam jak przez mgłę ( a może w ogóle nie pamiętam, a jego portret zbudowałam sobie w wyobraźni później, na podstawie zdjęć i usłyszanych o mim opowieści- nie potrafię powiedzieć jednoznacznie).

Dziś mam już więcej cmentarzy i grobów do odwiedzenia….

W tamtym czasie z entuzjazmem chłonęłam atmosferę cmentarnej wrzawy- tak różną od normalnej ciszy i zadumy, jaka panuje w takich miejscach, ale najbardziej lubiłam zapalać znicze. Zapalałam więc seryjnie- na grobie wuja i okolicznych grobach, gdy tylko wypatrzyłam, że któryś zgasł. Lubiłam też znicze kupować- cierpliwie tłumaczyłam (mało zainteresowanemu) sprzedawcy dla kogo był to ‘prezent’ i dlaczego dany znicz był najodpowiedniejszy na tę okazję. Sprzedawcy najczęściej puszczali moje uwagi mimo uszu, aż do momentu, gdy zaczynałam wybierać znicz ‘dla pana żołnierza’. Wtedy jakby zaczynali się interesować opowieścią małej gaduły, niektórzy nawet dopytywali o szczegóły, których, niestety, nie potrafiłam im podać. Nie tylko z resztą ja.

W drodze do grobu wuja mijaliśmy cmentarz wojskowy- miejsce przeze mnie ulubione, gdyż był tak inny od pozostałych części tej nekropolii. Szczególnie w jednej kwaterze na grobach znajdowały się jakieś dziwne przedmioty, których znaczenia nie rozumiałam, ale wyglądały magicznie i nigdzie indziej ich nie widziałam. (Gdy trochę dorosłam, dowiedziałam się, że była to kwatera lotników, a owe dziwne przedmioty były częściami samolotów, na których latali. Dziś już ich nie ma- uległy przemożnemu działaniu czasu, w ich miejsce zarząd cmentarza wmontował rzeźby alegorycznie przedstawiające śmigła samolotu- ładne, ale nie magiczne.)

Nieopodal kwatery lotników znajdowały się ( i nadal znajdują) skromne, granitowe nagrobki żołnierzy poległych w 1939 r. Wielu z nich nie ma imienia, nazwiska ani daty urodzenia- wszystko, co o nich wiadomo to to, kiedy zginęli. Los odebrał im tożsamość, ofiarując jedynie lakoniczny wpis na nagrobnej płycie: ’Żołnierz nieznany, poległ….. (tu data)’. I właśnie dlatego nie potrafiłam wytłumaczyć sprzedawcy dla kogo znicz kupowałam.

Nie wiem skąd wziął się w naszej rodzinie zwyczaj odwiedzania tych grobów i troska o to, aby na żadnej z tych bezimiennych mogił nie zabrakło ciepłego światła. Zapytałam kiedyś o to mamę, ale nie potrafiła mi tego wyjaśnić- ot, tak zawsze było i już. Babcia tak robiła, mama tak robiła, więc -zgadliście – ja też tak robię. Dziś również kupiłam dodatkowy znicz ‘dla pana żołnierza’ i zapaliłam go przy płycie z napisem: ’Żołnierz nieznany, poległ….. (tu data)’. Odchodząc, po raz nie wiem który, poczułam ulgę- przez te wszystkie lata nigdy nie zdarzyło się tak, aby groby te były puste i samotne. Moje światełko było kolejnym, jednym z wielu.

I niech tak zostanie- niech lotnicy mają swoje skrzydła, a ci bezimienni niech choć na chwilę staną się dla nas ważni. Bo to my mamy tę niezwykłą moc uczynienie ich –przez mgnienie oka- nieśmiertelnymi.

wtorek, 25 października 2011

89. Nieśmiertelność

Miliony ludzi marzą o nieśmiertelności. Większość z nich to te same osoby, które nie wiedzą, co zrobić ze sobą (i wolnym czasem) w deszczowe, jesienne, niedzielne popołudnie.

Osobiście za nieśmiertelnością nie tęsknię- może dlatego, że organizowanie czasu (własnego i innych) nie zawsze mi wychodzi mi popisowo- vide ‘leniwczy’ wpis gdzieś w meandrach tego bloga. Poza tym, nie wydaje mi się, aby moja skromna osoba była dla świata inspirującą przez całą wieczność. Ale za to pod bokiem mam mistrza logistyki czasowej, czyli Wkurzaka.

Wkurzak nie nudzi się nigdy w swym inteligentnym towarzystwie. Jak nikt inny potrafi zapewnić sobie obfitość zajęć i rozrywek, zupełnie niezależnie od stanu aury. Co więcej, jego działania są, a przynajmniej mają stwarzać pozory uporządkowanych, przemyślanych i wzajemnie z siebie wynikających. Dla postronnego obserwatora mogą, co prawda, sprawiać wrażenie bezładnej bieganiny od książki do komputera, z małym przystankiem w kuchni (herbatka bądź kawka lub herbatka i kawka), ale o to Wkurzak nie dba, więc ja też nie zamierzam. Jedno, co Wkurzakowi udaje się zachować przez cały czas, to nieudawany entuzjazm i zaangażowanie, z jakim wykonuje te czynności.

No i tu dochodzimy do sedna sprawy- zaangażowania emocjonalnego. Postawię daleko idącą, ocierającą się o bezdroża bezmyślności tezę, że Wkurzak jest istotą odczuwającą. Zdaję sobie sprawę, że sam opisywany by się ze mną w tej kwestii nie zgodził- niestrudzony piewca przewagi intelektu nad emocjami nie mógłby zająć innego stanowiska. A jednak obserwacja jego modus operandi pozwala tę tezę udowodnić. Oto rzeczony dowód:

1. Zajęty czymś Wkurzak porusza się po domu jak somnambulik we śnie- być może rejestruje obecność innych osób wokół siebie, ale w żaden sposób (gestem, słowem, mową ciała) nie zaprasza ich do nawiązania bliższego kontaktu. Wnoszę więc, że Wkurzak wcześniej już nawiązał kontakt emocjonalny - z przedmiotem swych dociekań. Ergo: poczuł z nim więź emocjonalną.

2. Wyżej wzmiankowane uczucie bywa zwykle natury silnej i absorbującej- wszelkie próby przerwania go skutkują dąsami, odburknięciami lub wzruszeniami ramion. Ingerencji w życie emocjonalne Wkurzaka należy w takich razach unikać, aby nie narażać się na obcesowe traktowanie. Z powyższego wnoszę, że Wkurzak odczuwa wtedy pokrewieństwo duchowe z badanym zagadnieniem. Ergo: Wkurzak uczucia ma.

3. Szeroki jak niemiecka autostrada uśmiech na gębuli Wkurzaka oznacza, że dotarł do celu- problem rozwiązał i/lub odnalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie. To uśmiech triumfu i satysfakcji z wykonania zadania. Obserwując jak rozlewa się po Wkurzakowej twarzy, upewniam się w przekonaniu, że Wkurzak odczuwa. Ergo: nie jest uczuciowo sterylny.

Z powyższego wynika niezbicie, że Wkurzak- jak reszta rodzaju ludzkiego- jest osóbką powodowaną emocjami. W jego przypadku oznaczają one pęd do dociekań natury ( z gruntu) nie emocjonalnej, ale uczuciami wyściełanej jak biżuteryjne etui aksamitem. I żadne zaprzeczenia werbalne obiektu mojej analizy faktu tego nie zmienią.

Ze względu na powyższe uważam, że Wkurzak na nieśmiertelność zasługuje, bo potrafiłby ją treścią wypełnić i docieknąć wszystkiego. Szkoda tylko, że nikomu z nas – maluczkich i śmiertelnych- nie dane byłoby się z tej krynicy wiedzy napić.

sobota, 15 października 2011

Posprzątany i przewietrzony

'Kącik poetycki' podwoje swoje dla Sz. Czytelników otwiera. W środku stolik kwiatami przybrany, na nim świeżo zaparzona herbata umili Wam lekturę fraszek Mistrza Izydora. Kłaniając się nisko drzwi otwieram i zapraszam.

(Uwaga, 'momenty' będą!)

wtorek, 11 października 2011

88. Obudziło się we mnie zwierzę

Niestety, obawiam się, że to leniwiec.

Wczoraj dużo myślałam na tematy zawodowe. Takie intensywne myślenie jest bardzo męczące i obarczone dużym ryzykiem dojścia do wniosku. Sam wniosek pominę jako mniej istotny. Ważne, że konsekwencje wdrożenia go w życie wiązałyby się z jeszcze większą ilością myślenia, pozostawania w pozycji siedzącej przed komputerem , a także podejmowania decyzji i dochodzenia do coraz to nowych wniosków. W sumie perspektywa dość marna i odstraszająca.

Wieczorem, zmęczona hiperaktywnością szarych komórek, zasiadłam na sofie z filiżanką herbaty w jednej i książką w drugiej dłoni. Książkę chwilowo odłożyłam na bok, z lubością oddałam się bezmyślnej obserwacji sufitu i ścian okolicznych. Badałam je wnikliwie acz bezrefleksyjnie. Po jakimś czasie stwierdziłam, że bezmyślność i intelektualna niemota bardzo mi się podobają. ‘Opatrzność chce, żebym właśnie tak żyła!’- pomyślałam sobie.

I wtedy usłyszałam chrupnięcie i poczułam mokry dotyk na brzuchu- uszko filiżanki trzasnęło i odpadło, a jej zawartość wylądowała na ciele mem zmęczonem. Znak jakiś, czy co?

poniedziałek, 3 października 2011

Co tam , Panie, w kodeksie drogowym słychać?

W nawiązaniu do najnowszych pomysłów MSWiA dot. dalszego grzebania w regulaminie przeprowadzania egzaminów na prawo jazdy, pozwalam sobie przytoczyć kilka propozycji zmian dot. istoty problemu, czyli:

Definicje kodeksu drogowego (oczami internautów widziane)


Droga – pas terenu pokryty asfaltem i czasem płytami chodnikowymi, przeznaczony dla pań lekkich obyczajów jako miejsce prowadzenia działalności gospodarczej.

Autostrada
– droga oznaczona znakiem: „Wilkommen in Bundesrepublik Deutschland!”.

Skrzyżowanie
– miejsce przeznaczone do przeprowadzania crash-testów na wybranych przypadkowo uczestnikach ruchu drogowego.

Pieszy – parias w hierarchii ruchu drogowego; jego najbardziej bezbronny uczestnik.

Chodnik
– część drogi przeznaczona do jazdy rowerem lub do parkowania samochodów. Ewentualnie mogą po nim chodzić piesi, ale tylko pod warunkiem, że nie będą przeszkadzać rowerzystom ani parkującym kierowcom.

Ścieżka rowerowa
– część drogi istniejąca wyłącznie na papierze.

Rowerzysta – osoba, która nie zna przepisów, bo jakby znała, zrobiłaby prawko i była kierowcą albo motocyklistą.

Motocyklista – potencjalny dawca organów do przeszczepu, który opanował zdolność pojawiania się znikąd i jest niewidoczny w lusterkach samochodowych.

Kierowca – osoba asystująca motocyklistom i pieszym w przechodzeniu do lepszego świata.

Autobusy
– upierdasy, które spowalniają ruch nieustannie wyjeżdżając z zatoczek.

Tramwaje – XIX-wieczny zabytek terroryzujący kierowców, kursantów i pieszych na ulicach polskich miast.

Burak drogowy – każdy kierowca jadący wolniej od ciebie.

Skończony idiota – każdy kierowca jadący szybciej od ciebie.

Znaki poziome – białe lub żółte kreski namalowane na asfalcie, aby było widać, kiedy kierowca jadący drogą jest w stanie upojenia alkoholowego.

Znak drogowy pionowy – kolorowy obrazek na słupku mający na celu uprzyjemnienie jazdy kierowcom, zwłaszcza w szarym środowisku miejskim. Kierowcy zwracają uwagę głównie na tablice z zielonym tłem, gdyż każdy wie, iż zielony kolor uspokaja.

Sygnalizacja świetlna – lampion zawieszony nad skrzyżowaniem zapalający światełka w określonej kolejności. Wyróżniamy trzy kolory świateł:
- Zielone – masz prawo rozjechać każdą osobę która wbiegnie ci pod koła. Masz też prawo jechać i zachować milczenie.
- Pomarańczowe – możesz śmiało jechać. Konsekwencje rozjechania osoby nie są znane.
- Mocno pomarańczowe – dozwolone jest jechanie po uprzednim naciśnięciu na pedał gazu.

Skrzyżowanie o ruchu okrężnym (pierwszeństwo z lewej)
– wymysł szatana, służący do powodowania kręćka u uczących się jeździć, spowalniania ruchu drogowego i utrudnianiu życia kierowcom ciężarówek i autobusów.

Skrzyżowanie o ruchu okrężnym (pierwszeństwo z prawej) – ciekawostka prawnicza, która nie ma rzeczywistego zastosowania w krajach o ruchu prawostronnym.

Droga Ekspresowa – zbudowana za Gierka na licencji kupionej od Władimira Iwanowicza Ekspresowa.

Droga gruntowa – taka droga, która nie jest drogą, mimo iż nią jest.

Przejście dla pieszych – specjalnie oznaczone miejsce na drodze, gdzie najczęściej dochodzi do wypadków z udziałem pieszych.

Próg zwalniający – wypukłość drogi mająca na celu uszkodzenie zawieszenia przejeżdżającego pojazdu oraz spowolnienie ruchu.

Przejazd kolejowy – wypukłość na drodze, spełniająca podobne zadania, co próg zwalniający.

Wyprzedzanie
– manewr polegający na przejechaniu z lewej strony buraka tarasującego drogę lub z prawej strony hiper-buraka tarasującego lewy pas ruchu.

Zawracanie – manewr następujący po uświadomieniu sobie, że zostawiłeś włączone żelazko, zawsze wykonywany w panice z pogwałceniem wszelkich środków ostrożności.

Światła mijania – lampki, które należy palić 24 godziny na dobę w celu zapewnienia bezpieczeństwa finansowego producentów żarówek.

Szerokiej drogi!

wtorek, 27 września 2011

87. Ach, cóż to był za weekend!

Tak zwane ‘wyjazdy zwariowane’ typu ‘dziś decyzja, jutro wyjazd’ to świetny poprawiacz humoru i remedium na chandrę, kiedy świat zbyt zajadle nas podgryza. Zwłaszcza, gdy towarzystwo ma się doborowe, wtedy to nawet pogoda jest łaskawa: słoneczko patrzy okiem życzliwym, deszcz zasypia w swoim wilgotnym domu gdzieś daleko. Tylko niesforny wiatr czasami próbuje hasać i się panoszyć, ale i on w końcu daje za wygraną i zaczyna zachowywać się jak należy.

Będę się upierać, że czynnik ‘z kim’ to podstawa udanego wyjazdu. Tym razem było pewne, że wszystko się musi udać, gdyż przygarnęła mnie pod swe opiekuńcze skrzydła Aryel1 i zabrała do swoich miejsc magicznych- pachnących latem (mimo, że zawitała już do nas jesień) i pełnych rozedrganych na wodzie refleksów światła. Gdy nieposłuszny wiatr zaczynał swoje harce, odgłos olinowania łódek cumujących przy marinie uderzającego o maszty świetnie nadawał tempo naszym krokom. Z resztą, co ja Wam będę opowiadać- popatrzcie:


‘Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.’ Ryszard Kapuściński miał absolutną rację pisząc te słowa, mogę mieć tylko nadzieję, że ‘podróżnicza zaraza’ będzie trwać i szerzyć się wśród tych, których potrzeba mi widzieć nie tylko ‘od święta’.

środa, 21 września 2011

86. Słowa, słowa, słowa....

Próby dojścia do porozumienia z samą sobą ( o świecie naokolnym nie wspomnę) skazane są na pewną klęskę jeżeli ich jedynym narzędziem uczyni się słowa. Czy piękne czy pokaleczone, na dłuższą metę i tak zawodzą.
Szkoda.

niedziela, 11 września 2011

85. Żyjesz i żyć będziesz, dopóki żyjesz w nas

Dziesięć lat temu, wczesnym popołudniem wpadła do mnie moja koleżanka. Spotkanie to było wymuszone okolicznościami raczej niż naszą zażyłością czy bliskością stosunków- koleżance zależało, by wysłać tego dnia maila do swojej ciotki, informującego ją, kiedy przyleci z wizytą do Stanów. Jak to zwykle bywa w stanach ‘wyższej konieczności’, łącze internetowe mojej kumpeli zastrajkowało, a ja byłam ‘pod ręką’ i zgodziłam się użyczyć jej moją skrzynkę pocztową.

Dokładnie o 8.45 czasu wschodnioamerykańskiego (o 14.45 w Polsce) mój program pocztowy wysłał wiadomość na serwer World Trade Center w Nowym Jorku. Mail został dostarczony bez problemów. Minutę później pierwszy samolot uderzył w południową wieżę WTC.

Ciotka mojej koleżanki nigdy się nie dowiedziała, że jej krewna ma już wykupiony bilet lotniczy i nie może się doczekać spotkania z nią. Nie udało jej się wyjść z południowej wieży zanim ta uściskała się z matką Ziemią. Nigdy jej (ciotki) nie spotkałam, ale dziwnym zrządzeniem losu stała mi się niewytłumaczalnie bliska.

Osiem lat później, 11 września po raz kolejny objawił swoje okrutne, złowieszcze oblicze. Tym razem bolało dużo bardziej i dużo dłużej. Nadal boli. Będzie boleć już zawsze.

Kolejny smutny, wrześniowy dzień się wreszcie skończy. Ja się jakoś pozbieram i zacznę z losem się mierzyć. Ale dziś jest czas na bycie słabą.

Kochać Cię było łatwo. Zapomnieć- niemożliwe. Dziękuję za Twą mądrość, ciepło
i otwartość. Bez Ciebie byłabym inną osobą- zapewne uboższą.

"Żyjesz i żyć będziesz, dopóki żyjesz w nas."
(ks. Twardowski)

P.S. "Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj."
(Marc Twain)
Oby dane mi było tak żyć, obym miała odwagę tak żyć!

sobota, 10 września 2011

84. Skąd się wzięła Aylla?

Nick, pod którym mnie znacie to nick i nie nick. Tak naprawdę, to przekręcona wersja mojego imienia. Przekręcona z wdziękiem i sympatią, a spowodowana niedostatkami aparatu wymowy mojego pierwszego narzeczonego.

Wczesne dzieciństwo (od trzeciej do szóstej wiosny życia) spędzałam w domu dziadków -spędzałam codziennie i wielogodzinnie, gdyż byłam tam ‘podrzucana’ co rano na przechowanie do godzin średnio- popołudniowych, czyli dopóki rodziciele z pracy nie wrócili. (Osobiście uważam, że jest to prosta droga do rozpuszczenia dzieciaka jak dziadowski bicz, bo nie ma takiej rzeczy, której dziadkowie nie zrobią, aby wnusię -póki co jedyną- uszczęśliwić. Ale ten tekst nie o tym ma mówić.)

W domu obok ‘pomieszkiwało’ (na podobnych zasadach, co ja w domu dziadków) dwoje dzieciaków w podobnym do mnie wieku. Nic dziwnego, że owo rodzeństwo (Dorota i Bartek) stało się moimi najlepszymi kumplami (a może nawet więcej niż kumplami, ale to dopiero upływ czasu pozwala docenić). I w/w brat i w/w siostra dotknięci byli pewną przypadłością dykcyjną- więcej głosek nie wymawiali niż wymawiali. Ze szczególnym upodobaniem nie wymawiali ‘r’ zastępując je ‘ł’, kłopot sprawiały im również niektóre zbitki samogłoskowe, spółgłoskowe zresztą też. Chichot losu sprawił, że owo nieszczęsne ‘r’ występowało w imionach obojga, a niewymawialna zbitka samogłoskowo-spółgłoskową w moim. Nie potrafiąc nazwać mnie po imieniu, dzielny starszy brat Bartek wykombinował mi nowe (możliwe do wymówienia przez siebie) imię i tak świat poznał Ayllę. (Ponieważ dzieciaki upodabniają się do swoich przyjaciół, ja też zaczęłam miewać problemy pronuncjacyjne - o dziwo, tylko wtedy, gdy byłam w ich towarzystwie- i tak Bartek został ‘Bratkiem, a Dorota ‘Dołotą’).

Na początku tekstu napisałam, że ‘imię’ to wymyślił mój pierwszy narzeczony. To prawda. Któregoś dnia doszliśmy z Bratkiem do wniosku, że nie można tak całe dnie po ogrodzie latać i koty drażnić, bo to dziecinne, a my już swoje lata mamy. Tak więc, należało się pobrać i spoważnieć. Oboje uznaliśmy, że właśnie tak powinniśmy zrobić. ‘Oświadczyny’ przyjęłam rano, potem zajęliśmy się codziennym hasaniem po ogrodzie. W okolicach południa doszliśmy do wniosku, że jednak z tym ślubem poczekamy, aż dorośniemy (czyli ja skończę pięć lat, a Bratek siedem).

Do ślubu z Bratkiem nigdy nie doszło (zmarł na ostrą białaczkę zanim stuknęła mu ‘siódemka'), ale dał mi prezent, którego używam do dziś. A ja do dziś mam maluśki kawałeczek serca zarezerwowany tylko dla niego. Gdziekolwiek teraz jesteś Bratku……

piątek, 2 września 2011

Na przekór

poprzedniemu wpisowi, dziś pożytki z konformizmu płynące z wdziękiem
i lekkością mistrz Konstanty w "Kąciku poetyckim" wykłada.

wtorek, 30 sierpnia 2011

83. Los jest ślepy, ale zawsze trafia bez pudła

WKURZAK

(wertując gazetę, na twarzy wyraz zniesmaczenia
pomieszanego z niedowierzaniem)

Niektóre osoby mogłyby się zabić, skacząc z poziomu swojego 'ego' na poziom swojego IQ.
(kręci z niedowierzaniem głową)

JA

(tonem udającym niedbały)
A skąd ta nagła troska o bliźnich?

Moja uwaga wywołuje reakcję wzrokową z cyklu „Giń, maluczka, giń!” i tylko długiemu doświadczeniu w znoszeniu takich ( i podobnych) spojrzeń zawdzięczam fakt, że nadal przynależę do świata żywych.

WKURZAK

(tonem wykładowcy uniwersyteckiego)

Na świecie są trzy rodzaje ludzi - tacy, którzy mnie lubią, tacy, którzy mnie nie znają i tacy, którzy nie powinni mnie znać dla własnego dobra. Ci, którzy mnie lubią to wąska, wyselekcjonowana grupa oświeconych - i niech tak zostanie. O resztę nie dbam z wyboru. A poza tym, co ja jestem status na facebooku, żeby mnie wszyscy lubili?

(ostatniemu zdaniu towarzyszy wzruszenie ramion podkreślające brak jakichkolwiek uczuć w stosunku do przedstawicieli dwu wyżej wymienionych grup)

Milknę.
Trzeba Wkurzakowi szacunek oddać, że z prądem nigdy nie płynął, nie trudził się, by się komukolwiek przypodobać. Ba, nawet konta na facebooku nie ma (czyli, według tego, co słyszałam Wkurzak nie istnieje. Cóż, to jest nas dwoje, bo ja też ‘niefacebookowa’). Jego upór by robić wszystko ‘po swojemu’ może być- chwilami- wkurzający, ale nieustępliwość podejścia zasługuje na docenienie. Niewielu znam takich, których nie dopadły kalkulowanie, gra pozorów, chęć bycia uważanym za kogoś, kim nie są. Świat Wkurzakowej wytrwałości ( i prawdomówności powyżej granicy bólu) nie doceni i nie nagrodzi. Nigdy. Ja to wiem, on to wie. On to akceptuje z godnością, mnie to jeszcze czasami boli. Dlatego Wkurzak mnie wkurza- za mnie i za siebie. Dlatego zamiast gratulacji za nieugiętość dostanie udawanie chłodne spojrzenie i pseudointeligentną uwagę w typie: „Nie wkurzaj mnie. Kończą mi się miejsca gdzie można ukryć ciało.” Myślę, że go ona nie zrani. Wiem, że tak będzie.

Los może i jest ślepy, ale zawsze trafia bez pudła.

środa, 24 sierpnia 2011

82. Pesymista, optymista, maszynista

Pesymista widzi ciemny tunel.

Wkurzak to urodzony pesymista (choć sam woli, aby mówić o nim „osoba dobrze poinformowana”, bo to podobno to samo znaczy). Dla Wkurzaka szklanka jest zawsze w połowie pusta, a nieszczęścia wręcz tupią nóżkami szykując się do wyścigu, które szybciej go dopadnie. Aby nie dać im satysfakcji, gdy go dościgną, od zawsze ma smutaśny wyraz twarzy i czarnowidzi na wszelki wypadek.

Czasami Wkurzakowi udaje się zbiec i ukryć się przed pościgiem. Wtedy przybiera minę triumfującą (jak Cezar po bitwie pod Alezją), ale szybko przypomina mu się Napoleon w Rosji, dochodzi więc do wniosku, że brak nieszczęścia to jedynie wyjątek potwierdzający regułę, że niefart jest stanem permanentnym. Takie podejście do życia zapewnia Wkurzakowi stabilność emocjonalną (przeplataną przelotnie chwilami uniesienia) i pewność tego, co przyniesie przyszłość.

Optymista widzi światło w tunelu.

Przyszłam na ten świat z ‘defektem genetycznym’, który sprawia, że zawsze wieszczę nadchodzące sukcesy i przyjemności. Nie wszystkie z nich mnie słyszą (lub mylą adres), więc czasami mnie omijają. Gdy się tak dzieje zaczynam losowi złorzeczyć i poczucie krzywdy w sobie hołubić. Wtedy do akcji wkracza Wkurzak Wszechwiedzący, który wykłada mi długo i uczenie, że gdyby to coś dobrego mi się przydarzyło, to zapewne pociągnęłoby za sobą jakieś niewyobrażalnie koszmarne konsekwencje, z których bym się już raczej nie dźwignęła. Ergo: zawsze może być znacznie gorzej.

Swoje wiem i Wkurzakowi nie wierzę, ale podejście doceniam i rację ( na odczepnego) przyznaję. Choć, w głębi duszy, strasznie mi z tego powodu wszystko jedno. Po raz kolejny wychodzę na osobę emocjonalnie niestabilną i jutra niepewną. Trudno.

Realista widzi nadjeżdżający pociąg.

I to jest podejście, do którego aspiruję. Bo to psychologicznie zdrowo, konkretnie i pewnie ma rację. Tylko, że „racja jest jak dupa, każdy ma swoją”- jak mawiał marszałek Piłsudski. Więc uznam, że wszyscy troje (przy czym dwie osoby są konkretne: ja i Wkurzak, a trzecia -realista - pozostaje w strefie obecności domniemanej) się nie mylimy i niech każde (pokojowo) przy swoim pozostanie.

Chyba, że wszystkich do pionu postawi maszynista, który widzi troje głupków stojących na torach.

wtorek, 16 sierpnia 2011

81. Pić (wino) albo nie pić, oto jest pytanie

Podobno życie jest jak butelka dobrego wina. Niektórzy zadowalają się czytaniem etykiety na opakowaniu, inni wolą spróbować jego zawartości. Zdecydowanie należę do tej drugiej grupy, przynajmniej w odniesieniu do wina. Jak uczył zacny myśliciel Samuel Johnson:

"Wino czyni człowieka łatwiejszym do zniesienia dla niego samego.” (Wiem, wiem: cytat zmanipulowany i niekompletny. I co mi zrobicie, do sądu mnie podacie? Autora też się nie obawiam, bo żywota dawno temu dokonał, więc hulaj dusza!)

Jeżeli komuś autorytet świecki nie wystarczy, by tę prostą prawdę, że sens życia tkwi w winie przyswoić, to proszę bardzo, powołam się na osobę duchowną:

"Jakby bóg zakazywał picia, czy uczyniłby wino tak dobrym?” zapytuje retorycznie Armand Richelieu.

„Wino to światło słońca uwięzione w wodzie.” -sekunduje mu dzielnie (też niegłupi) Galileusz, łącząc zgrabnie pierwiastek boski z ludzkim.

A kropkę nad ‘i’ stawia George Bidwell pisząc:

„Wino oczyszcza krew, dobra krew sprowadza dobry humor, dobry humor wywołuje poczciwe myśli, poczciwe myśli powodują zacne uczynki, a zacne uczynki prowadzą człowieka do nieba. Ergo: dobre wino prowadzi człowieka do nieba.”

I wszystko w tym temacie.

A dla tych, którzy (podobno w moim dobrze pojętym interesie) namawiają mnie do picia wina z Umiarem, mam złą wiadomość- Umiar nie chce ze mną pić!


piątek, 12 sierpnia 2011

Przechwałki i donosy


Rycerz Krzykalski

To rycerz Krzykalski,
Spójrzcie, co za mina!
Zdarzyło się mu kiedyś
Złapać Tatarzyna.

Krzyczy: „Hura! To moja
Odwaga i męstwo!
Wróg w niewoli! Ja górą!
Odniosłem zwycięstwo!

Nieustraszony jestem,
Więc natarłem zbrojnie!
Hura! hura! Jam pierwszy
Śmiałek na tej wojnie!

Któż by się mógł porównać
Z takim bohaterem?
Niech tu sam król przyjedzie
Z największym orderem!

Dla mnie wszystkie zaszczyty!
Dla mnie cześć i chwała!
Złapałem Tatarzyna!
Zdobyłem trzy działa!”

Więc krzyczą mu:
„Przyprowadź tego Tatarzyna!”
A Krzykalski: „Nie mogę,
Bo mnie za łeb trzyma!”

Julian Tuwim


Tyle w temacie przechwałek. Donosy obywatela Gałczyńskiego, głównie na studenta Bresza (choć nie tylko) do poczytania w "Kąciku poetyckim".

środa, 3 sierpnia 2011

80. Wakacyjna reminiscencja (2)

Lecimy sobie radośnie, lecimy, lecimy…… aż tu nagle! Spadamy sobie!
I to zupełnie cudacznie. Znawcą katastrof lotniczych nie jestem, ale ze środków masowego przekazu wiem, że samoloty nie Strusie Pędziwiatry i spadają w pionie (albo dziobem do dołu, albo antonimem dziobu). A ten orzeł przestworzy spadał jak bohater kreskówki- w poziomie, całością w dół. Zbyt daleko, jednakowoż, nie poleciał- po kilku sekundach łupnął o coś całym podwoziem i od razu przechylił się na prawe skrzydło. I właśnie wtedy zrobiło się zupełnie niewesoło.

Od momentu, gdy samolot zaczął opadać, atmosfera na pokładzie natychmiast stężała i zrobiło się przeraźliwie cicho. Myślę, że wszyscy pasażerowie dokładnie zdawali sobie sprawę, że znaleźliśmy się w niebezpiecznej sytuacji. Nikt się nie ruszał, wydawało się, że wszyscy wstrzymali oddech. Ja również zesztywniałam i uporczywie wpatrywałam się w przejście między rzędami foteli. Nie mam pojęcia dlaczego właśnie tam.

Wkrótce okazało się, że miało być jeszcze gorzej. Gdy maszyna położyła się na prawą stronę, półki bagażowe znajdujące się nad siedzeniami pasażerów zaczęły się otwierać, a ich zawartość- głownie zakupy ze sklepu bezcłowego- zwalać na głowy biednych podróżników. Na szczęście siedziałam po lewej stronie kabiny (czyli tej, która poszła go góry), więc taki uraz mi nie groził, ale widziałam kątem oka jakie są skutki zderzenia ludzkiego łuku brwiowego ze spadającą na niego butelką ‘Ballantine’a’. Zderzenie takie skutkuje mocnym krwawieniem (oraz domyślam się, że ostrym bólem). A jak do tego obrazka dodamy jeszcze fakt, że żołądki niektórych pasażerów nie wytrzymały owych ‘przechyłów’, to mamy w miarę pełny obraz sytuacji w kabinie pasażerskiej (opisu zapachu, który zapanował w pomieszczeniu o zamkniętym obiegu powietrza Szanownym Czytelnikom oszczędzę).

Mogę się jedynie domyślać, co działo się w tym czasie w kabinie pilotów. Na szczęście nasi dzielni awiatorzy sytuacje opanowali, samolot wyprostowali i zmusili do właściwego zachowania się. Personel pokładowy niezwłocznie przystąpił do opatrywania rannych oraz sprzątania widocznych znaków żołądkowych rewolucji, które zdarzyły się wcześniej. Pasażerowie zaczęli znowu oddychać, a nawet ze sobą rozmawiać. Wszystkich jednak uciszył pana kapitan, który przemówił do nas przez interkom.

Pan kapitan został dobrze przećwiczony PR-owo- mówił do pasażerów głosem opanowanym i stanowczym. Słowa wymawiał dość głośno i wyraźnie. Nie było wątpliwości- przemawiała do nas osoba kompetentna, poukładana i zdolna zapanować nad stajnią Augiasza, którą stał się ten lot. Pan kapitan objaśnił nam powód naszego upadku, obciążając winą za niego kontrolera lotów na lotnisku Heathrow, który wprowadził nas w korytarz powietrzny chwilę wcześniej używany prze Jumbo jeta. Okazuje się, że ten ogromny samolot praktycznie wysysa całe powietrze z korytarza, w którym leci, zostawiając za sobą smugę próżni. Potrzeba trochę czasu zanim prawa fizyki zrobią swoje i następny zdobywca przestrzeni będzie mógł skorzystać z tej samej trasy. Nas wprowadzono do rzeczonego korytarza za wcześnie, tak więc znaleźliśmy się w próżni, a jak wiadomo, samoloty w próżni nie latają, tylko spadają. No to spadliśmy, a przeszkodą, w którą łupnęliśmy z takim impetem była, de facto, warstwa powietrza!

W uproszczeniu, tyle zrozumiałam z wykładu pana kapitana, który zakończył swą przemowę przeprosinami za niedogodności, na które zostaliśmy narażeni. Dodał również, iż tuż po wylądowaniu zamierza złożyć oficjalną skargę na pracę kontrolera lotu, który się nami ‘opiekował’. Jak wspomniałam, powyższe wyjaśnienia zostały wypowiedziane tonem stosownym i adekwatnym do sytuacji oraz stanowiska mówiącego. Po zakończeniu przemowy nasz dzielny lotnik nacisnął przycisk wyłączający interkom. W kabinie dał się słyszeć charakterystyczny ‘klik’. Niestety, czy to na skutek uszkodzenia wynikłego z wcześniejszej przygody, czy też zadziałała tu złośliwość przedmiotów martwych- przycisk ‘kliknął’, ale nie zadziałał. Nieświadomy tego faktu kapitan kontynuował przemowę. Choć ta jej część przeznaczona była jedynie dla uszu jego współpracowników, również szaraczki w kabinie pasażerskiej usłyszały, gdy zirytowanym i gniewnym tonem ogłosił: „Jak tylko nas posadzi, to ja temu sku********* jaja urwę!”

Słysząc takie dictum, pasażerowie poczęli ochoczo bić brawo, wzbudowani waleczną postawą naszego lotnika. Poza tym, uznaliśmy, że to odpowiednia kara dla kontrolera lotów za niebezpieczeństwo, na które nas naraził. Jedynymi, którzy zdali się nie podzielać wszechogarniającego entuzjazmu dla zamierzeń pilota byli członkowie personelu pokładowego- z wyrazem przerażenia na twarzy, jeden przez drugiego, biegli w stronę kabiny pilotów wrzeszcząc: ’Interkom!’ (Choć mam wrażenie, że w głębi duszy byli po naszej stronie.) Niedługo później bezpiecznie usiedliśmy na płycie lotniska London Heathrow.

Wysiadając z samolotu większość roześmianych -mimo wcześniejszych doświadczeń- pasażerów prosiła personel pokładowy o przekazanie kapitanowi życzeń wytrwania w powziętym postanowieniu. Jak historia ta potoczyła się dalej, nie wiem. Z perspektywy czasu mam nadzieję, że biedak, który zafundował nam wyżej opisane ‘atrakcje’ zachował atrybuty męskości. Jestem wdzięczna losowi za to, że przycisk interkomu nie zadziałał- dzięki temu udało się obśmiać i odczarować potencjalnie niebezpieczną sytuację i kilkanaście dni później raczej spokojna weszłam na pokład samolotu odlatującego do Warszawy.

P.S. Jakiś czas po opisanym zdarzeniu leciałam samolotem British Midland z Londynu do Belfastu. Miejsce na fotelu obok zajął mężczyzna w mundurze pilota, który okazał się być przemiłym rozmówcą. Opowiedziałam mu powyższą historię, a on, uśmiechając się, wyjaśnił mi, że wśród pilotów panuje przekonanie, że jeśli ktoś znalazł się w niebezpiecznej sytuacji w powietrzu i przeżył, znaczy to, że nie jest mu pisane zginąć w katastrofie lotniczej. Tak więc, drodzy moi, jeśli chcecie mieć dodatkową rękojmię, że bezpiecznie dolecicie do miejsca przeznaczenia, upewnijcie się, że jestem na pokładzie.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

79. Wakacyjna reminiscencja (1)

Perypetie zdrowotne zmusiły mnie do zmiany planów wakacyjnych w tym roku, uraczę Was więc wspomnieniem z czasów (niesłusznie) minionych.

Wakacje to okres wytężonej aktywności turystycznej, a w konsekwencji źródło przygód wszelakich. Wiele z nich związanych jest nie tyle z pobytem w, co z docieraniem do. A że podobno najbezpieczniejszym i najbardziej efektywnym środkiem transportu jest samolot, więc wspomnienie moje z pewnym lotem będzie związane.


Fanką lotnictwa nigdy nie byłam i chyba już nie będę. Ale nie mam również żadnych specjalnych lęków związanych z lataniem. Choć muszę przyznać, że startu nie znoszę, gdyż sprawia mi fizyczny ból: krew w skroniach pulsuje, oczy lekko wychodzą z orbit, słuch zaczyna szwankować, jakbym znalazła się pod wodą. Na szczęście niedogodności te ustępują, gdy samolot wyrówna lot i osiągnie wysokość przelotową. Oczy wracają na swoje miejsce, uszy się odblokowują, krwi przypomina się, że oprócz skroni mam jeszcze kilka innych organów, które chętnie by ją przywitały. Słowem, organizm się adaptuje do warunków, które mu zafundowałam. Ale czujny pozostaje- wiem dokładnie, kiedy pilot obniża lub podwyższa pułap przelotu. A o tym, że rozpoczęto procedurę zniżania dowiaduję się (organoleptycznie) na długo zanim obsługa ogłosi ten fakt reszcie pasażerów.

Lot Okęcie Warszawa- Heathrow Londyn przebiegał jak miliony innych- stewardessy krzątały się podając pasażerom jedzonko, którego nikt z obdarowanych nie był w stanie zidentyfikować (nieliczni śmiałkowie próbowali posiłkować się zmysłem smaku w celu sformułowania odpowiedzi na pytanie:
”A co to przypełzło?”, ale sądząc z wyrazu ich twarzy nie było to działanie uwieńczone sukcesem). Piloci zapewne włączyli automatycznego pilota i zajmowali się czymś bardziej frapującym niż latanie ‘na ręcznym’. Ot, standardzik i nuda.

Po półtorej godzinie tej sielanki poczułam jakby woda zalewała mi uszy, więc wiedziałam, że za jakieś trzydzieści minut znajdziemy się na gościnnej ziemi Albionu. Samolot ewidentnie się obniżał, chętny, by wrócić na matkę Ziemię. Niestety, jego próby spotkały się z oporem materii. W dosłownym tego słowa znaczeniu.

cdn.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Regulamin Firmy Portretowej «S. I. Witkiewicz»

Motto:
Klient musi być zadowolony.
Nieporozumienia wykluczone.


Regulamin wydrukowany jest w tym celu, aby oszczędzić firmie mówienia po wiele razy tych samych rzeczy.
§ 1. Portrety wytwarza firma w następujących rodzajach:
1. Typ A - Rodzaj stosunkowo najbardziej tzw. "wylizany". Odpowiedni raczej dla twarzy kobiecych niż męskich. Wykonanie "gładkie", z pewnym zatraceniem charakteru na korzyść upiększenia, względnie zaakcentowania "ładności".
2. Typ B - Rodzaj bardziej charakterystyczny, jednak bez cienia karykatury. Robota bardziej kreskowa niż typu A z pewnym odcieniem cech charakterystycznych, co nie wyklucza "ładności" w portretach kobiecych. Stosunek do modela obiektywny.
3. Typ B + D. - Spotęgowanie charakteru graniczące z pewną karykaturalnością. Głowa większa niż naturalnej wielkości. Możliwość zachowania w portretach kobiecych "ładności", a nawet jej spotęgowania w kierunku pewnego tzw. "demonizmu".
4. Typ C, C + Co., Et, C + H., C + Co + Et, itp. - Typy te, wykonane przy pomocy C2H5OH i narkotyków wyższego rzędu, obecnie wykluczone. Charakterystyka modelu subiektywna, spotęgowania karykaturalne tak formalne, jak i psychologiczne niewykluczone. W granicy kompozycja abstrakcyjna, czyli tak zwana "Czysta Forma".
5. Typ D - To samo osiągnięcie bez żadnych sztucznych środków.
6. Typ E - i jego kombinacje z poprzednimi rodzajami. Dowolna interpretacja psychologiczna według intencji firmy. Efekt osiągnięty może być zupełnie równy wynikowi typów A i B - droga, którą się do niego dochodzi, jest inna, jako też sam sposób wykonania, który może być rozmaity, ale nie przekroczy nigdy granicy (D). Może być również kombinacja E + D na żądanie.
Typ E nie zawsze możliwy do wykonania.
7. Typ dziecinny - (B + E) - z powodu ruchliwości dzieci czysty typ B jest przeważnie niemożliwy - wykonanie więcej szkicowe.
W ogóle firma nie zwraca wielkiej uwagi na wykonanie ubrania i akcesoriów. Kwestia tła należy tylko do firmy - żądania w tym względzie nie są uwzględniane.
Zależnie od stanu firmy i trudności danej twarzy portret może być wykonany w jedno, dwa, trzy do pięciu posiedzeń. Przy dużych portretach z rękami lub w całej figurze liczba posiedzeń może dojść i do dwudziestu. Ilość posiedzeń nie przesądza o dobroci wytworu.

§ 2 Zasadniczą nowością firmy w stosunku do przyjętych zwyczajów jest możność odrzucenia portretu przez klienta, jeśli portret czy pod względem wykonania, czy podobieństwa nie odpowiada klientowi. Klient płaci wtedy 1/3 ceny, przy czym portret przechodzi na własność firmy. Klient nie ma prawa żądać zniszczenia portretu. Zasada ta stosuje się oczywiście tylko do typów: A, B i E, czystych, bez dodatku (D) - to znaczy bez dodatku przesadnej charakterystyki, czyli do tzw. typów seryjnych. Zasada ta wprowadzona została dlatego, że nigdy nie wiadomo, czym kogo zadowolnić można. Pożądana jest dokładna umowa na tle ściśle określonej decyzji modela co do typu. Album z "próbkami" (ale nie "bez wartości") jest do obejrzenia w lokalu firmowym. Gwarancją klienta jest to, że firma we własnym interesie nie wypuszcza utworów mogących popsuć jej markę. Może być wypadek, że firma sama nie uzna swego wytworu.

§3. Wykluczona abso1utnie jest wszelka krytyka ze strony klienta. Portret może się klientowi nie podobać, ale firma nie może dopuścić do najskromniejszych nawet uwag, bez swego specjalnego upoważnienia. Gdyby firma pozwoliła sobie na ten luksus: wysłuchiwania zdań klientów, musiałaby już dawno zwariować. Na ten paragraf kładziemy specjalny nacisk, bo najtrudniej jest wstrzymać klienta od zupełnie zbytecznych wypowiedzeń się. Portret jest przyjęty lub odrzucony - tak lub nie, bez żadnego umotywowania. Do krytyki należy również konstatowanie podobieństwa względnie niepodobieństwa; uwagi co do tła, zakrywanie ręką części narysowanej twarzy w celu dania do zrozumienia, że ta część właśnie się nie podoba, powiedzenia takie, jak: "Jestem za ładna", "Czy ja jestem taka smutna?", "To nie jestem ja", w ogóle wszystko, a to tak pod względem dodatnim, jak ujemnym. Po namyśle, ewentualnie poradzeniu się osób trzecich, klient mówi tak (lub nie) i koniec - po czym podchodzi (lub nie) do tak zwanego "okienka kasowego", to znaczy po prostu wręcza firmie umówioną sumę. Nerwy firmy ze względu na niesłychaną trudność zawodu tejże muszą być szanowane.

§4. Niedozwolone jest pytanie się firmy o jej zdanie o wykonanym portrecie, jako też wszelkie rozmowy na temat rysunku znajdującego się w robocie.

§5. Firma zastrzega sobie prawo rysowania bez świadków, o ile to jest możliwe.

§6. Portrety kobiece z obnażonymi szyjami i ramionami są o jedną trzecią droższe. Każda ręka kosztuje jedną trzecią ceny. Co do portretów z rękami lub w całej figurze - umowy specjalne.

§ 7.Portret nie może być oglądany aż do ukończenia.

§8. Technika jest mięszaniną węgla, kredek, ołówka i pastelu. Wszelkie uwagi techniczne są wykluczone, jak również żądanie poprawek.

§9. Firma podejmuje się wykonania portretów poza lokalem firmowym jedynie w wypadkach wyjątkowych (choroba, podeszły wiek itp.), przy czym musi być zagwarantowana firmie skrytka, w której można by pod kluczem przechowywać nie ukończony portret.

§10. Klienci są obowiązani zjawiać się punktualnie na seanse, gdyż czekanie źle wpływa na nastrój firmy i może źle wpłynąć na wykonanie wytworu.

§11. Firma udziela rad co do oprawy i pakowania portretów, ale nie podejmuje się takowego. Dyskusja nad oprawą wykluczona.

§12. Firma zostawia zupełną swobodę co do ubioru modela i stanowczo nie zabiera głosu w tej sprawie.

§ 13. Firma prosi o uważne przestudiowanie regulaminu. Nie mając żadnej egzekutywy liczy na delikatność i dobrą wolę klientów co do wypełnienia warunków. Przeczytanie i zgodzenie się na regulamin uważa się [za] równoznaczne z zawarciem umowy. Dyskusja nad regulaminem jest niedopuszczalna.

§14. Umowa na raty lub weksle nie jest wykluczona. Ze względu na niskie i tak ceny żądanie ulg nie jest pożądane. Przed zaczęciem portretu klient płaci jedną trzecią ceny tytułem zadatku.

§15. Klient dostarczający firmie portrety, czyli tak zwany "agent firmy", w razie dostarczenia tychże na sumę 100 złotych dostaje jako premię portret własny lub żądanej osoby w dowolnym typie.

§16. Przesyłanie przez firmę dawnym, klientom zawiadomień o jej przybyciu do danego miejsca nie ma na celu wymuszania .na nich nowych portretów, tylko ułatwia zamówienia tychże tym znajomym klientów, którzy na podstawie widzianych prac mieliby ochotę na coś podobnego.


Warszawa, 1928 r.
FIRMA «S. I. WITKIEWICZ»


W otrzepanym z kurzu i przewietrzonym 'Kąciku poetyckim' znajdziecie wierszyk i wiersz Witkacego portretowaniem ludzi inspirowane.

sobota, 23 lipca 2011

78. Urodzeni 23 lipca



1401 – Francesco I Sforza, książę Mediolanu (zm. 1466)
1649 – Klemens XI, papież (zm. 1721)
1775 – Eugène-François Vidocq, francuski galernik, twórca i szef Brygady Bezpieczeństwa w policji, pierwszy prywatny detektyw (zm. 1857)
1883 – Albert Warner, amerykański przedsiębiorca, współzałożyciel wytwórni filmowej Warner Bros. (zm. 1967)
1989 – Daniel Radcliffe, angielski aktor

oraz … werble… werble …… werble …

WKURZAK!

Drogi Wkurzaku,

z okazji Twych urodzin (jak zawsze pierwszych i jedynych), życzę Ci, aby Twój umysł pozostawał bystry, żywy , nieposkromiony i samowolny, przez sztampę nieokiełznany. Zachowaj na zawsze swą zuchwałość, która znamionuje głęboką inteligencję. Niech Twoje wrodzone umiłowanie nieskrępowanej wolności prowadzi Cię tam, gdzie spotkasz ludzi nietuzinkowych, których intelektualne ślady będziesz penetrował przez lata. Ufam, że Twe umiłowanie prawości nie pozwoli Ci zbłądzić w drodze do osiągnięcia tego, co dla Ciebie najważniejsze.

Bacz, jednakże, na przywary swe- małostkowość, wewnętrzny przymus bycia pępkiem świata, nieumiejętność cieszenia się sukcesami innych. Wiem, że potrafisz nad nimi zapanować i okrasić swym przyrodzonym wdziękiem, więc nad kwestią tą nie mam zamiaru się dłużej rozwodzić ( zwłaszcza, że ryku Lwa na własnej skórze odczuwać nie pragnę).

Idź, dokąd poszli tamci (1) … twoi szlachetni poprzednicy rodzeni dnia pamiętnego, lipca 23. Ich drogi, choć różne i czasami zawiłe, zapewniły im miejsce w ludzkiej pamięci. Niech przywilej ten stanie się i Twoim udziałem.

A teraz nabierz mnóstwo powietrza w płuca, skup myśli, pomyśl życzenie i ….



NIECH SIĘ ONO SPEŁNI DLA CIEBIE, WKURZAKU!


P.S. Becia napisała dla Ciebie wiersz. Oto on:

Wkurzaku drogi,
Wkurzaku kochany,
Dziś życzenia Ci składamy,
Z okazji urodzin wszystkiego naj,
Niech cię kocha cały kraj!


----------------------------------------------------
(1) Nagroda specjalna (w postaci kawałka urodzinowego tortu) dla Czytelnika, który prawidłowo określi autora i utwór, z którego pochodzi oznaczona fraza. ( Pomoc ‘wujka Google’ wykluczona!) Przepraszam za ten ‘pedagogiczny smrodek’, ale kto z Wkurzakiem przestaje….

środa, 20 lipca 2011

77. W czas gorącego lata

Przyszło, jak zawsze, niespodziewanie i już od wejścia wszystkich wkurzyło, bo nie spełniło oczekiwań- zamiast rozwijać się kroczek po kroczku, łupnęło od razu z grubej rury ( takiej o kalibrze ze 30 stopni Celsjusza). Ludziom w ogóle dogodzić jest trudno, a w temacie pogody, to już szczególnie. A to za zimno, a to za ciepło; a to za sucho, a to za wilgotno. Łatwo lato nie ma. Mimo, że ogólnie lubiane i wyczekiwane i tak ma raczej pod górę, aby wszystkim zachciankom zadośćuczynić.

A ja lato kocham i dlatego występuję w jego obronie dając odpór spoconym krytykantom i poparzonym słońcem malkontentom.

Jako typ śródziemnomorski i ciepłolubny wolę +30°C od -30°C. Słońce i wysoką temperaturę można okiełznać (przy pomocy balsamów do ciała z wysokim filtrem UV oraz dużych ilości wody mineralnej, koniecznie niegazowanej. O zaletach, ale i niebezpieczeństwach wynikających z używania wentylatorów pisałam wcześniej), a mrozu i wiatru nie, bo atakują nie tylko ciało, ale i umysł, powodując ich kurczenie się i wadliwe funkcjonowanie. Poza tym, słońce to jeden z lepszych poprawiaczy humoru znanych ludzkości, może spokojnie stawać w szranki z czerwonym, wytrawnym winem i czekoladą.

Ważną cecha lata, jego wartością dodaną, jest fakt, że dla większości ludzi jest to okres urlopu i odpoczynku. Ludzkość en masse uwielbia leniuchować ( i ja ludzkość rozumiem i jej upodobania podzielam), a kiedyż lepszy czas po temu niż w długie, skwarne i słoneczne letnie dni?

Niestety, niektórzy bliźni biorąc urlop od pracy automatycznie biorą rozbrat z rozumem. Nie do końca ich potępiam, gdyż mózg też musi kiedyś odpocząć od refleksji z górnej półki i wysiłku ponad miarę przerobu szarych komórek. Ogólne ogłupienie i zdziczenie na krótką metę jest równie ożywcze jak łyk kawy po obudzeniu. Gorzej, jeśli nasza letnia intelektualna rozlazłość wydłuży się poza sezon urlopowy. Wtedy powrót do stanu normalnej używalności aparatu myślenia może być nad wyraz trudny i bolesny – co tłumaczy fakt, że klub miłośników jesieni zdaje się być dużo mniej liczny niż klub miłośników lata.

I może w tym właśnie tkwi sekret ambiwalentnego stosunku pewnych jednostek ludzkich do lata- nie tyle o aurę tu idzie, ile o wpływ letniej swobody na nasze decyzje, wybory i postępki w czasie letniej kanikuły czynione. Nie Celsjusz im winien, lecz my sami i nasza nieumiejętność cieszenia się latem statecznie i z umiarem godnym homo (choć trochę) sapiens. Moderation in all things and all things in moderatoion- jak mawiają Anglicy.

Tego lata postaram się zastosować do wyżej opisanych mądrości i spędzić je godnie i umiarkowanie. Albo nie- okaże się jesienią. Bo w końcu lato swoje prawa ma, a la donna è mobile, qual piuma al vento, muta d'accento — e di pensiero - jak mawiają Włosi.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Kończąc tematy medyczne

Szczypta szpitalnego humoru

Zapytano kilku lekarzy co myślą o proponowanym przez NFZ remoncie szpitala, w którym pracują, za część ich wynagrodzeń. Oto co odpowiedzieli:

- Alergolog powiedział, że kicha na to.

- Anestezjolog stwierdził, że nie czuje różnicy.

- Kardiolog oświadczył, że nie miałby serca odmówić.

- Dermatolog od razu dostał wysypki.

- Gastrolog poinformował, że nie trawi takich głupich pomysłów.

- Internista powiedział, że to musiałby specjalista ocenić.

- Neurolog stwierdził, że nie ma na to nerwów.

- Położnik nie mógł uwierzyć, iż taka koncepcja mogła się narodzić i powiedział,
że jest jej stanowczo anty.

- Okulista nie widział różnicy.

- Ortopeda powiedział, że lekarze i tak już kuleją finansowo.

- Laryngolog był głuchy na pytania.

- Patolog krzyczał: "Po moim trupie!".

- Pediatra powiedział: "Ludzie, dorośnijcie wreszcie!"

- Chirurg plastyczny obawiał się, że to będą zmiany tylko kosmetyczne.

- Rehabilitant sądził, że to zbyt duży krok na przód.

- Proktolog powiedział, że ma to w d...

- Psychiatra dodał, że to jest szaleństwo!

- Radiolog powiedział, że on takie zagrywki już dawno przejrzał na wylot.

- Chirurg stwierdził, że on umywa ręce od tego.

- Mikrochirurdzy byli zdania, że za bardzo skupiono się na szczegółach.

- Urolog po prostu olał sprawę.

- Seksuolog stwierdził, że on to wszystko i tak p...

- Psycholog chciał jeszcze o tym porozmawiać.

A Wy co o tym myślicie? Photobucket

piątek, 15 lipca 2011

76. ‘Na wolności’ albo rozważania rekonwalescentki (2)

Nie ma szpitala bez pielęgniarek, ale nie sposób też wyobrazić go sobie bez lekarzy. To oni podejmują kluczowe decyzje dotyczące losu nieszczęśników zalegających na oddziałowych łóżkach. Ci ostatni spijają każde słowo z ich ust, z zapartym tchem śledzą wyraz twarzy, gdy omawiany jest ich przypadek, do bólu analizują wszystkie drobiazgi związane z ich zachowaniem. Bo przecież władza lekarzy ogromną jest. Oto niektórzy z medyków, z którymi dane mi było obcować.


Lekarze

(tak, jak w przypadku pielęgniarek podjęłam próbę nazwania ich na własny użytek intelektualny)

Łojdiridi łodiridi ridi ucha – przykład człowieka zaokrąglonego w każdym aspekcie: okrągły brzuszek, okrągła buźka, okrągłe, serdelkowate paluszki. Nawet akcent jakby zaokrąglony (pan doktor jest pochodzenia -sądząc z nazwiska- wschodnioeuropejskiego, mówi z charakterystycznym zaśpiewem), ma urocze problemy z polską fleksją, co skutkuje miluśkimi błędami w doborze końcówek. Zawsze uśmiechnięty, mimo krągłości porusza się energicznie i z gracją właściwą osobom pozbawionym kompleksów na punkcie swojego wyglądu. Często nuci coś pod nosem. Myślę, że prywatnie jest duszą każdego towarzystwa.

Stirlitz- zupełne przeciwieństwo Łojdiridi łodiridi ridi ucha: mentalnie spięty jak agrafka, o patologicznie wyprostowanej posturze. Podejmuje czasami próby uśmiechu, ale usiłowania te wypadają dość groteskowo na naciągniętej powagą twarzy. Każdą myśl wyraża tak, jakby właśnie przed chwilą osobiście
i niezależnie odkrył i udowodnił prawdziwość owego twierdzenia. W sumie dość nudny w obcowaniu, choć jego profesjonalizmu nie kwestionuję. Zapewne stosuje zdrową i zbalansowaną dietę, a także uprawia jakiś odpowiedni dla swej natury i pozycji sport (golf? szachy?). Myślę, że nie pija wina ( a to źle i nierozsądnie).

Jajecznica (czyli baba z jajami) - zastępczyni ordynatora. Zaprzeczenie stereotypu blondynki (taki kolor włosów posiada): fachowa, zdecydowana. Ma wrodzoną łatwość decydowania (pewnie wynikającą z samoświadomości swoich kompetencji. Na szczęście dla pacjentów, przekonanie to jest ze wszech miar uzasadnione). Nie wszyscy podopieczni ją lubią, gdyż ma dość czarne poczucie humoru. Potrafiła, na przykład, pocieszyć pacjentkę skarżącą się, że ‘tu ją pobolewa, jak się dotknie’ twierdzeniem, że to po zabiegu operacyjnym zupełnie normalne i samo przejdzie…. za jakieś pół roku. (Na piśmie nie wygląda to jak taktowny żart, ale to tylko dlatego, że czytający nie widzą szelmowskiego uśmiechu i błysku w oku, który tym słowom towarzyszył.) Ja przyswajałam ją totalnie i chętnie wdawałam się w krótkie pogawędki z nią na szpitalnym korytarzu. Myślę, że gdybyśmy spotkały się w innych okolicznościach, mogłybyśmy się zaprzyjaźnić..

Prof. Ciacho – pierwszy po Bogu, czyli ordynator. Zaskakująco młody, zważywszy na tytuł naukowy, piastowaną funkcję oraz renomę, którą cieszy się w środowisku. Nieprzyzwoicie przystojny, o pociągłej, bardzo męskiej twarzy i głębokim, aksamitnym głosie. Obecność pana Prof. na oddziale ( co nie jest zjawiskiem zbyt częstym, gdyż większość czasu spędza on na bloku operacyjnym, oddając się zajęciu, które najlepiej mu wychodzi, czyli grzebaniu w człowiekach) czuło się wieloma zmysłami. Intuicyjnie wyczuwało się subtelne napięcie wśród personelu (Prof. Ciacho trzyma oddział dość twardą ręką i chyba nie ma wrodzonej wyrozumiałości dla ludzkich błędów i ułomności). Wyczuwalna jest atencja, jaką darzy go personel oddziału.

Jeżeli pacjenta zawiodła intuicja, to o obecności w/w poinformował go nos-pana ordynatora było czuć zanim się go jeszcze zobaczyło. W czasie obchodu, krocząc szpitalnym korytarzem (z asystą godną głowy państwa lub kościoła) rozsiewał cudownie męski aromat świetnie dobranej wody kolońskiej- krótko mówiąc, pachniał tak dobrze, jak wyglądał. Jak łatwo się domyśleć, to właśnie on był obiektem westchnień pacjentek i niekwestionowanym królem żeńskich fantazji (różnej maści).

Mimo tak licznych przesłanek, aby sodówa mu do głowy uderzyła, Prof. Ciacho pozostaje osobą pozbawiona ‘zadęcia’ i bardzo kontaktową, potrafi rozmawiać z pacjentami w sposób dla nich zrozumiały i klarowny, bez wrzucania do każdego zdania skomplikowanych terminów medycznych brzmiących dla chorego zagadkowo i złowieszczo bez względu na ich prawdziwe znaczenie. Na koniec konwersacji ma zawsze w zanadrzu cudowny uśmiech, którym obdarza rozmówcę. Ach, panie Profesorze…… *rozmarza się nieprzystojnie*

Myślę, że ma on pełną świadomość efektu, jaki wywiera na kobietach i czerpie z tego faktu pewien rodzaj przewrotnej satysfakcji. (Choć jakoś nie wydaje mi się, aby z owego daru korzystał meblując swoje życie prywatne.) Jestem pewna, że jego kubki smakowe są w stanie rozróżnić i docenić owocowe nuty Chianti Classico czy też elegancki pazur Montecillo Crianza Rioja.

Wszystkim wyżej wymienionym i przemilczanym jestem wdzięczna, że mnie ‘naprawili’. Dla pana doktora Łojdiridi łodiridi ridi ucha przechowuję w sercu wiele ciepła. Stirlitzowi życzę wyluzowania i spontanu, Jajecznicy dedykuję posty w „Kąciku poetyckim” z 14. i 21.01 2011. A panu Prof. Ciacho (Ach, panie Profesorze…) posyłam uśmiech tak czarowny, na jaki tylko mnie stać.

http://zaazu.com

czwartek, 14 lipca 2011

75. ‘Na wolności’ albo rozważania rekonwalescentki (1)

Szpital to dziwne miejsce. Większość ludzi broni się przed pobytem w nim rękami i nogami; jak się jednak okaże, że musimy się tam znaleźć, zaczynamy prosić opatrzność, aby stało się to jak najprędzej. Gdy to się uda, nie możemy się doczekać, aby z niego wyjść. Mnie się udało- poszłam i wyszłam. A co się przy tym napatrzyłam, to moje!

Wielkiego doświadczenia w tej materii nie mam, ale zaryzykuję stwierdzenie, że wszystkie budynki szpitalne są do siebie podobne. Cechuje je stonowana (czytaj: nudna) kolorystyka; zamiłowanie personelu do utrzymywania wysokiego standardu higienicznego przy użyciu środków czyszcząco-dezynfekujących o specyficznym (czytaj: mdlącym) zapachu; predylekcja osób tam zatrudnionych do ubierania się na biało; ograniczona liczba rozrywek (jeśli nie liczyć ‘rozrywek’ medycznych aplikowanych z zaskoczenia, zwykle przy pomocy strzykawki). Suma sumarum – sterylnie nudno, kolorystycznie banalnie, w porywach straszno.

Dużo ciekawsi od samego budynku są zatrudnieni tam ludzie. Obserwowałam ich poczynania z zainteresowaniem próbując jak najwięcej zapamiętać, aby je obiektywnie opisać.
Pielęgniarki

Zacznę od pielęgniarek, a nie lekarzy, bo to właśnie one stoją na pierwszej linii frontu i mają dużo częstszy kontakt z chorymi niż wybrańcy Eskulapa. Nazwałam je sobie na własny użytek starając się zawrzeć w ‘pseudonimie’ esencję ich osobowości (a przynajmniej tej jej części, którą dane mi było zaobserwować).

Ładna, acz nabzdyczona - zawsze ( nawet o 3.00 rano) nienaganny makijaż, świeżo poprawiona fryzura i strój bez jakichkolwiek śladów zagniecenia. Bardzo profesjonalna i fachowa w działaniach medycznych. Byłaby ideałem pielęgniarki, gdyby nie fakt, że na urodziwej twarzy zawsze ma wyraz pewnego znudzenia graniczącego z lekką irytacją. Myślę, że w głębi duszy wierzy, że pacjenci pchają się na jej oddział tylko po to, aby zrobić jej osobistą przykrość samą swoją obecnością. Nie widziałam, aby się uśmiechała.

Matka Polka (znana również jako przełożona pielęgniarek) - dobra dusza, która każdego chętnie do serca przytuli, za rękę potrzyma, a jak i to nie pomoże, to znajdzie właściwą substancję chemiczną, która choremu zrobi dobrze (albo przynajmniej lepiej). Nie toleruje natomiast histerii i panikarstwa- w takich razach stosuje terapie szokowe (burę słowną lub ignorowanie utyskującego nieszczęśnika). Z diagnozą trafia w punkt. Ma niekwestionowany autorytet wśród podwładnych i lekarzy.

Zakręcona – wchodzi do sali chorych i natychmiast zapomina, po co tu przyszła. Zażenowanie maskuje (ładnym) uśmiechem. Wśród swoich ‘podopiecznych’ budzi strach, bo nigdy nie wiadomo, czy nie przyjdzie jej do głowy pomysł, aby spróbować komuś pobrać krew. Piszę ‘spróbować’, bo wyczyn taki rzadko się jej udaje. Aby oddać Zakręconej sprawiedliwość muszę przyznać, że wie, kiedy się poddać i poprosić o pomoc bardziej doświadczoną koleżankę, więc nie spodziewam się, aby komuś większą krzywdę zrobiła. Jest młodziutka, więc jest szansa, że się w końcu tego fachu nauczy.

Siła spokoju –moja osobista faworytka rankingu. Zrównoważona i sympatyczna. Umie nawiązać kontakt z pacjentem- ze swadą opowiada o rzeczach różnych odwracając uwagę biedulki od faktu, że właśnie wbija jej w żyłę kawał zaostrzonego metalu. Chętnie i aktywnie słucha, co mówią pacjenci. Jej obecność ma na nich kojący wpływ- kiedy ona jest na dyżurze nic złego nie może się stać.

Wyżej opisane osobowości to jedynie wyimek z barwnej galerii ‘siostrzyczek’,
z którymi przyszło mi spędzać mój szpitalny ‘turnus’. Tym opisanym i tym pominiętym serdecznie dziękuję za opiekę (i/lub powody do śmiechu).

Koniec części pierwszej. W przygotowaniu część druga: Lekarze.

wtorek, 21 czerwca 2011

Lato, lato, lato wszędzie, a tu bęc!

Coś mi się w środku w człowieku popsuło i muszę się do warsztatu mechanicznego dla homo sapiens udać. Wrócę, gdy mnie naprawią. Do tego czasu bądźcie grzeczni, korzystajcie z uroków lata, w chwilach wolnych czytajcie sobie starsze wpisy. I trzymajcie za mnie kciuki.



vid by StrawberryFairyShoes

piątek, 17 czerwca 2011

Taka gmina na prerii krańcach

O tym, że "co za dużo, to niezdrowo" oraz, że za mało też niedobrze przekonują autorzy tekstów kabaretu "Dudek", dziś na gościnnych występach w "Kąciku poetyckim".

czwartek, 16 czerwca 2011

Ad vocem

Uważni Czytelnicy bloga mego mogą pamiętać list niejakiego Zdzicha Kowalskiego skierowany do gazowni, a będący odpowiedzią na ponaglenie do zapłaty przez powyższą firmę doń wystosowane (info dla zapominalskich- wpis z 5.04.2011).
Trochę to trwało, ale w końcu gazownia raczyła p. Kowalskiemu odpowiedzieć tymi słowy:

Szanowny Panie,

informujemy, iż w przypadku braku wpłaty w terminie 14 dni od daty niniejszego pisma, kartka z Pana nazwiskiem zostanie wrzucona do komory maszyny losującej, a następnie wylosowana.

Pakiet nagród w konkursie to:
1. Przerwanie dostaw gazu
2. Przerwanie dostaw renty
3. Wycieczka do najbliższego Sądu Rejonowego
4. Wizyta domowa pracowników działu windykacji
5. Wizyta komornika

Zapraszamy do wzięcia udziału w loterii......



a nawet

środa, 15 czerwca 2011

74. Tyrolki i karabinki, czyli po co stara baba wlazła na słup? (2)

Po zdaniu egzaminu praktycznego, przyszło mi wdrapać się na kolejny słup (ten ‘prawdziwy’ wydawał się wyższy od ‘ćwiczebnego’). Jakoś dałam radę, a wtedy oczom mem zadziwionem ukazała się widoczek następujący: przede mną rozciągały się dwie stalowe liny, jedna pod drugą. Miedzy nimi zainstalowano kilka sznurków (tworzyły kształt litery „V”), jak mniemam w celu ułatwienia mi przejścia z punktu, w którym byłam do następnego podestu. Podejrzewam, że projektant tego toru przeszkód nadziemnych nie dysponował zbyt zasobnym budżetem, więc ‘sznurki wspomagające’ (tak je sobie nazwalam) porozmieszczał z rzadka i nienachalnie. Jak na moją rozpiętość ramion- bardzo z rzadka! Na początku jakoś szło, ale z każdym krokiem było trudniej i ciężej. Gdzieś w połowie dystansu doszłam do ‘punktu zero’- do następnego sznurka sięgnąć nijak nie mogłam. Wtedy, z niewyjaśnionych przyczyn, przypomniały mi się dobre rady egzaminatora, żeby lepiej w dół nie patrzeć. Mój niesforny wzrok natychmiast powędrował w dół…….. „ Matkie boskie, jak tu wysoko!”- zadrżałam. Odległość miedzy mną a ściółką leśną zdawała się nie mieć końca. Co gorsza, wyobraźnia zaczęła płatać mi figle- nagle zdało mi się, że na dnie tego przepastnego kanionu, nad którym stałam, kłębiły się hektolitry wzburzonej wody, pędzącej bezwzględnie i nieustannie diabli wiedzą gdzie. Jeszcze mocniej schwyciłam linę i przeniosłam wzrok na konary drzew.

W tym momencie, z mojej lewej strony dobiegł mnie ludzki głos. Okazało się, że na słup, który wcześniej zdobyłam, wdrapuje się inny poszukiwacz mocnych wrażeń. Osobnik ten miał- no oko- jakieś 12 lat i był zdalnie sterowany z dołu przez swojego tatę- mężczyznę dość żylastego, o sprężystym kroku, który zdawał się wiedzieć, co w takiej sytuacji robić. Postanowiłam, że nie dam się pokonać małolatowi, ale- na wszelki wypadek- rady do syna skierowane wezmę sobie do serca i w czyn wcielę. Postępowałam tak, jak ’żylasty’ doradzał ‘małoletniemu’. O dziwo- działało, jak złoto- w trymiga dobrnęłam do następnej platformy, za którą czekała na mnie ‘sieć pajęcza’. Zatarabaniłam się po niej do kolejnego podestu. A tam znowu piekło: jakieś belki pozawieszane na sznurkach odległych od siebie zupełnie nie blisko. Pomysłu, jak je przejść nie miałam, więc pozwoliłam, żeby małolat mnie dogonił, licząc na bezcenne rady jego taty. Nie pomyliłam się- tato nie zawiódł i tym razem.

Po belkach przyszedł czas na egzamin praktyczny z tyrolki. Aby dostać się na następny podest, należało zjechać do niego na linie. Jak mnie uczono, przypięłam tyrolkę do liny głównej, wychyliłam tułów do przodu i….. zostałam w pozycji „Małysz wychodzący z progu” (czyli klatka z piersiami do przodu, obręcz biodrowa do góry, reszta ciała rozciągnięta wzdłuż). „Co jest?”- pomyślałam sobie. Jak to, co? Moi koledzy karabinki zostali na linie asekuracyjnej (zapomniałam ich przepiąć na główną). Niemałym wysiłkiem wciągnęłam się na podest, poprawiłam sprzęt i fiiiuuuu, poszybowałam do następnego pomostu. W głowie zaczęła mi świtać myśl, że tytułu ‘Miss Gracja Parku Linowego’ to ja raczej nie zdobędę.

Po krótkim, acz donośnym ‘plask’ wdrapałam się na kolejny pomost. Wtedy nade mną coś przelazło. Patrzę w górę, a tam Wkurzak na trasie wysokiej, po jakichś kładkach czy innych diabłach zasuwa bez wysiłku. Szkoda, że Darwin tego nie dożył- miałby brakujące ogniwo swojej teorii jak na dłoni! Orangutany wszystkich krajów bójcie się!

Spojrzałam na zegarek- rekordu przejścia trasy też raczej nie ustanowię- dyndałam już na tych linach od 25 minut, a ta okropna uprzęż coraz bardziej wpijała mi się tu i tam. Ale szłam dzielnie- przez jakieś wyszczerbione mostki
( następny niechybny znak okrojonego budżetu), rozbujane kładki, czy cokolwiek to było, aż dotarłam do ustrojstwa, które wyglądało jak narciarski wyciąg talerzowy, tylko mniejsze. Załadowałam się na wzmiankowany talerz. Dokuczliwe to było przeżycie, gdyż mocowanie talerza wpijało mi się tam, gdzie od dłuższego już czasu uprząż mi się wżynała. Ale za to krótkie, więc przeżyłam jakoś.

Jeszcze parę przeszkód, których nazwać nie umiem, a opisać niepodobna i znów stałam na matce Ziemi. Przepełniało mnie uczucie sukcesu i drżenie ponaciąganych niefizjologicznym wysiłkiem mięśni. W chwilę później zameldował się koło mnie zaróżowiony wysiłkiem Wkurzak. Stwierdził, że fajnie było, ale poczeka aż dobudują trasę ekstremalną, to się na nią razem wybierzemy. Wkurzak, jak zwykle, się myli.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

73. Tyrolki i karabinki, czyli po co stara baba wlazła na słup? (1)

Bo ją diabeł podkusił! To musiała być ingerencja sił nieczystych, żeby dorosłej kobiecie tak we łbie zamotać! Przecież jestem osobą wyważoną, poukładaną, racjonalną……… Wkurzak, przestań chichotać, bo Cię tak zakarabinkuję i przetyrolczę, że ruski rok popamiętasz! *rzuca groźne spojrzenie w kierunku osobnika wyżej wymienionego*

Wracając do meritum: w mieście mym znajduje się park linowy. Istnieje już od dłuższego czasu i do tej pory uwagi mej specjalnie nie zwracał, choć o istnieniu jego kiedyś tam słyszałam. Wczoraj zdarzyło mi się doświadczyć jego uroków.

Jak i dlaczego się tam znalazłam- o to w tej chwili mniejsza, ważne, że się znalazłam. Patrzyłam się z lubością z dołu na nieszczęśników, którzy telepali się mniej lub bardziej władnie (zwykle mniej) próbując przejść po niestabilnym podłożu z jednego zainstalowanego na drzewie podestu na drugi. Zabawę miałam przednią! I wtedy jakichś złośliwy chochlik ( a może to Wkurzak był?) podszepnął mi myśl tyleż absurdalną, co i kuszącą: „A może by tak spróbować?” „Nie, bzdura”- odparowałam w myśli- „Wierzę na słowo, że człek od małpy pochodzi, nie muszę tego sprawdzać doświadczalnie hulając między drzewami jak jakiś niedorobiony szympans 10 metrów nad ziemią!” Ale ziarnko natrętniej ciekawości typu „ciekawe, czy bym dała radę” zostało zasiane….

Kilka minut później stałam już przy ‘kasie’. Najpierw podpisałam oświadczenie, że Bóg mi rozum odebrał i sama się zgłosiłam do tego karkołomnego przedsięwzięcia, a w związku z powyższym jednoosobowo ponoszę odpowiedzialność za swoją decyzję i, jeśli żywota dyndając na którymś z drzew dokonam, to sama się o to napraszałam. Uiściłam również sumę pieniędzy, którą właściciel parku uznał za stosowną rekompensatę w zamian za umożliwienie mi zaznania uroków trasy średniej (na szczęście, miałam na tyle rozumu, by nie pokusić się od razu na pojedynek z trasą wysoką). Po dokonaniu formalności zostały nałożone mi uprząż oraz kask. Ta cała uprząż, to do bani jest- ani to estetyczne, ani wygodne. Wżyna się niemiłosiernie tam, gdzie czasami wżynają się stringi, ale z wielokrotnie większą siłą. Próbowałam zakomunikować ten fakt uroczemu młodemu człowiekowi, który rzeczone chomąto na mnie instalował, ale był nieugięty i stwierdził, że „musi dobrze przylegać, żeby zadziałać”. O walorach estetycznych kasku (a właściwie ich braku) przez miłosierdzie dla czytającego nie wspomnę.

Tak odzianą, skierowano mnie na obowiązkowe przeszkolenie, na którym dowiedziałam się, co to karabinek, co to tyrolka, i do czego służą. (Dygresja dla równie niewtajemniczonych jak ja kilkadziesiąt godzin temu. Tyrolka wygląda tak:

i służy do zjeżdżania po linie; karabinek wygląda tak:


i służy do przyczepienia się do już istniejącej liny w celu uniknięcia jakże nieestetycznej śmierci przez upadek skutkujący rozmaśleniem.)

Po kursie teoretycznym, instruktor kazał mi się wdrapać na słup ćwiczebny, a gdy już tam wlazłam, zjechać na dół po linie przy użyciu tyrolki. Ponieważ udało mi się powyższego dokonać bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym, uznano, że umiem wystarczająco dużo, by pokonać trasę średnią i przeżyć, aby Wam tę historię do końca opowiedzieć.

piątek, 10 czerwca 2011

"Piwnica" w "Kąciku"

Desant

- Coś mi się wydaje, że spadamy trochę inaczej - powiedział dowódca.
- Tak jest! - rzucił szeregowy i spadał dalej głową w dół.
- Możecie mi szerzej odpowiadać - powiedział dowódca. - Sytuacja jest wyjątkowa.
- Tak jest! - rzucił szeregowy. Możliwe, że zapomnieliśmy spadochronów.
Przez chwilę spadali okręcając się wzdłuż własnej osi.
- No właśnie. Tak też sobie pomyślałem - powiedział dowódca.
- To jak będziemy lądować?
- W każdym razie szybko. Chodzi tylko o to, żeby się piasek do broni nie dostał.
- Możemy ją trzymać nad głową?
- Nad głową, nie nad głową, ale trzeba uważać żeby się lufą do ziemi nie wbiła.
- A może by tak jeszcze na dole wybuchnąć?
- To niebezpieczne. Zanim byśmy się pozbierali, mogli by nas złapać. A tu trzeba skoczyć i od razu w nogi. Jeszcze nas Japończycy zauważą, i od razu zaczną tak skakać.
Przez chwilę spadali myśląc.
- Przed samą ziemią postarajcie się zwolnić - powiedział dowódca. - Jako starszy stopniem powinienem spaść pierwszy. Tylko żeby nie w jakieś siano. Domyć się potem nie można.
- Melduję, że mamy teraz zimę.
- A nuż chłopi nie zdążyli zwieźć.
- Jeśli mnie oczy nie mylą to spadamy wprost na kościół.
- Niedobrze - powiedział dowódca. - W instrukcji o kościele nie ma ani słowa.
- Trzeba więcej czytać - powiedział szeregowy.
- Żeby to tylko nie był gotyk - zmartwiał dowódca.
- Z tej wysokości to mi trudno powiedzieć. Napis jest zatarty. W każdym razie z mapą to by się zgadzało.
- Kiedy ci od map w porządku nie są. Dla nich każdy dom to prostokącik. Skaczesz, a tu przybudówka.
- Jeśli to jednak jest kościół, to warto teraz przyklęknąć.
- A może by tak od razu spaść na klęcząco?
- Kiedy łatwo o kontuzję.
- Uwaga! - krzyknął po chwili szeregowy. - Zbliżamy się. Dziwne że do nas nie strzelają.
- Rzeczywiście - powiedział dowódca. - Widocznie chcą nas wziąć żywcem.
- To może się wrócić?
- Za późno! - krzyknął dowódca. Ale nas żywcem nie wezmą - dodał i przystawiwszy rewolwer do skroni pociągnął za spust.

Andrzej Warchał
Kraków, 1965

Wierszowane perełki autorów krakowskiej "Piwnicy Pod Baranami" dyskretnie schowane, ale tylko o klik stąd.

środa, 8 czerwca 2011

72. A kto ty jesteś? (2)

No właśnie! Rehabilitanta czy rehabilitantkę? W sumie, z punktu widzenia postępów w zginaniu kolana, nie ma to większego znaczenia. Z punktu widzenia dobrego-sobie-bycia osoby rehabilitowanej, ma. I nie do końca o płeć ‘kolanozginacza’ tu idzie. Chodzi o świadomość płci zginającego przez osobę poddaną zginaniu postrzeganą. A właściwie- niepostrzeganą. (Ufff, ale namotałam!!!! Jeżeli w tym momencie postanowicie przejść na bloga bardziej klarownie prowadzonego, zrozumiem i nie będę miała Wam tego za złe.)

Ciąg dalszy- dla wytrwałych czytelników, na motanie odpornych, zdeterminowanych myśl autorki przeniknąć i odpowiedzieć na odwieczne pytanie „Co pisząca chciała powiedzieć, jak nabazgrała…”.


RETROSPEKCJA

MIEJSCE AKCJI: szpitalny korytarz, potem szpitalny oddział rehabilitacyjny

DRAMATIS PERSONAE:
Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione (czyli ja)
Zręczny chirurg [czyli Pan prof. doc. dr (wielokrotnie) hab.]
Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji
Koryfeje (czyli wszelkiej maści połamańce kręcące się w tle)

Zręczny chirurg prowadzi (a właściwie ciągnie) Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione szpitalnym korytarzem. Dochodzą do drzwi opatrzonych dobrze widocznymi napisami: „Fizykoterapia” na prawym skrzydle; „Kinezyterapia” na lewym. Wchodzą przez nie do przestronnego korytarza, po którym kręci się kilka osób, większość utykając. Na spotkanie w/w parze wychodzi Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji.

OSOBA POSIADAJĄCA ROZLEGŁĄ WIEDZĘ Z DZIEDZINY REHABILITACJI

(skupiając wzrok na Zręcznym Chirurgu, jednocześnie ignorując Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione)

Witam, Profesorze.
(zauważa Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione)

A tej co?

ZRĘCZNY CHIRURG
(gestem głowy odpowiada na pozdrowienie, podaje Osobie posiadającej rozległą wiedzę
z dziedziny rehabilitacji plik dokumentacji medycznej; rymuje niedbale)

Kolano.

OSOBA POSIADAJĄCA ROZLEGŁĄ WIEDZĘ Z DZIEDZINY REHABILITACJI

(w skupieniu przegląda otrzymane papiery)

ZRĘCZNY CHIRURG

(obserwuje jak Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji w skupieniu przegląda otrzymane papiery)


Zarówno Zręczny Chirurg, jak i Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji zupełnie ignorują Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione.

KONIEC RETROSPEKCJI

Wielki błąd! Gdyby Zręczny chirurg i Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji zaszczycili spojrzeniem owo Dziewczę, już nigdy nie musieliby zgadywać jak wygląda ktoś śmiertelnie przestraszony. Strach Dziewczęcia nie brał się li tylko z faktu, że kolano jej się zginać nie chciało. Ważną, jeśli nie najważniejszą, przyczyną jej przerażenia była nieumiejętność określenia płci Osoby posiadającej rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji połączona z natrętną świadomością, że to właśnie od tej Osoby zależy w przyszłości sprężystość kroku Dziewczęcia. Pomoc nie nadchodziła znikąd- ani wygląd, ani tembr głosu nie pozwalały dojść do kojącego nerwy wniosku: ”To on” lub „To ona”.

Kto sam tego nie doświadczył, nie zrozumie jak pierwotny niepokój podobna niewiedza budzi. Niewiedzący czuje się wykluczony ze świata zdrowego rozsądku, intuicji, a nawet postrzegania zmysłowego. Gdy to człowiekowi odebrać, niewiele zostaje jako podstawa do zbudowania sobie poczucia ‘tu i teraz’. A stąd tylko maleńki kroczek do intelektualno-emocjonalnego chaosu. W głębi wszystkiego jesteśmy zwierzętami, gdy odebrać nam to, co powinno być oczywiste reagujemy pierwotnym strachem. I chęcią intelektualnej ucieczki do tego, co znane i udomowione. Tu kończy się cywilizacja, a do głosu dochodzi czysty instynkt przetrwania, który podpowiada: „Uciekaj, uciekaj daleko!”
(I najlepiej szybko, ale w mojej ówczesnej sytuacji ani jedno, ani drugie nie było wykonalne.)

Takie refleksje i wspomnienia nachodzą mnie na widok przedstawicieli tzw. ‘trzeciej płci’, którzy plączą się gdzieś po (szerszym lub węższym) marginesie polskiej kultury masowej. Swoim wyglądem próbują zatrzeć granice między płciami. Czego im brakuje? Od czego uciekają? Ku czemu biegną? Nie wiem, nie wnikam, zarobiona jestem. Nie krytykuję ich również i nie osądzam. Ale trochę się ich boję.