wtorek, 30 sierpnia 2011

83. Los jest ślepy, ale zawsze trafia bez pudła

WKURZAK

(wertując gazetę, na twarzy wyraz zniesmaczenia
pomieszanego z niedowierzaniem)

Niektóre osoby mogłyby się zabić, skacząc z poziomu swojego 'ego' na poziom swojego IQ.
(kręci z niedowierzaniem głową)

JA

(tonem udającym niedbały)
A skąd ta nagła troska o bliźnich?

Moja uwaga wywołuje reakcję wzrokową z cyklu „Giń, maluczka, giń!” i tylko długiemu doświadczeniu w znoszeniu takich ( i podobnych) spojrzeń zawdzięczam fakt, że nadal przynależę do świata żywych.

WKURZAK

(tonem wykładowcy uniwersyteckiego)

Na świecie są trzy rodzaje ludzi - tacy, którzy mnie lubią, tacy, którzy mnie nie znają i tacy, którzy nie powinni mnie znać dla własnego dobra. Ci, którzy mnie lubią to wąska, wyselekcjonowana grupa oświeconych - i niech tak zostanie. O resztę nie dbam z wyboru. A poza tym, co ja jestem status na facebooku, żeby mnie wszyscy lubili?

(ostatniemu zdaniu towarzyszy wzruszenie ramion podkreślające brak jakichkolwiek uczuć w stosunku do przedstawicieli dwu wyżej wymienionych grup)

Milknę.
Trzeba Wkurzakowi szacunek oddać, że z prądem nigdy nie płynął, nie trudził się, by się komukolwiek przypodobać. Ba, nawet konta na facebooku nie ma (czyli, według tego, co słyszałam Wkurzak nie istnieje. Cóż, to jest nas dwoje, bo ja też ‘niefacebookowa’). Jego upór by robić wszystko ‘po swojemu’ może być- chwilami- wkurzający, ale nieustępliwość podejścia zasługuje na docenienie. Niewielu znam takich, których nie dopadły kalkulowanie, gra pozorów, chęć bycia uważanym za kogoś, kim nie są. Świat Wkurzakowej wytrwałości ( i prawdomówności powyżej granicy bólu) nie doceni i nie nagrodzi. Nigdy. Ja to wiem, on to wie. On to akceptuje z godnością, mnie to jeszcze czasami boli. Dlatego Wkurzak mnie wkurza- za mnie i za siebie. Dlatego zamiast gratulacji za nieugiętość dostanie udawanie chłodne spojrzenie i pseudointeligentną uwagę w typie: „Nie wkurzaj mnie. Kończą mi się miejsca gdzie można ukryć ciało.” Myślę, że go ona nie zrani. Wiem, że tak będzie.

Los może i jest ślepy, ale zawsze trafia bez pudła.

środa, 24 sierpnia 2011

82. Pesymista, optymista, maszynista

Pesymista widzi ciemny tunel.

Wkurzak to urodzony pesymista (choć sam woli, aby mówić o nim „osoba dobrze poinformowana”, bo to podobno to samo znaczy). Dla Wkurzaka szklanka jest zawsze w połowie pusta, a nieszczęścia wręcz tupią nóżkami szykując się do wyścigu, które szybciej go dopadnie. Aby nie dać im satysfakcji, gdy go dościgną, od zawsze ma smutaśny wyraz twarzy i czarnowidzi na wszelki wypadek.

Czasami Wkurzakowi udaje się zbiec i ukryć się przed pościgiem. Wtedy przybiera minę triumfującą (jak Cezar po bitwie pod Alezją), ale szybko przypomina mu się Napoleon w Rosji, dochodzi więc do wniosku, że brak nieszczęścia to jedynie wyjątek potwierdzający regułę, że niefart jest stanem permanentnym. Takie podejście do życia zapewnia Wkurzakowi stabilność emocjonalną (przeplataną przelotnie chwilami uniesienia) i pewność tego, co przyniesie przyszłość.

Optymista widzi światło w tunelu.

Przyszłam na ten świat z ‘defektem genetycznym’, który sprawia, że zawsze wieszczę nadchodzące sukcesy i przyjemności. Nie wszystkie z nich mnie słyszą (lub mylą adres), więc czasami mnie omijają. Gdy się tak dzieje zaczynam losowi złorzeczyć i poczucie krzywdy w sobie hołubić. Wtedy do akcji wkracza Wkurzak Wszechwiedzący, który wykłada mi długo i uczenie, że gdyby to coś dobrego mi się przydarzyło, to zapewne pociągnęłoby za sobą jakieś niewyobrażalnie koszmarne konsekwencje, z których bym się już raczej nie dźwignęła. Ergo: zawsze może być znacznie gorzej.

Swoje wiem i Wkurzakowi nie wierzę, ale podejście doceniam i rację ( na odczepnego) przyznaję. Choć, w głębi duszy, strasznie mi z tego powodu wszystko jedno. Po raz kolejny wychodzę na osobę emocjonalnie niestabilną i jutra niepewną. Trudno.

Realista widzi nadjeżdżający pociąg.

I to jest podejście, do którego aspiruję. Bo to psychologicznie zdrowo, konkretnie i pewnie ma rację. Tylko, że „racja jest jak dupa, każdy ma swoją”- jak mawiał marszałek Piłsudski. Więc uznam, że wszyscy troje (przy czym dwie osoby są konkretne: ja i Wkurzak, a trzecia -realista - pozostaje w strefie obecności domniemanej) się nie mylimy i niech każde (pokojowo) przy swoim pozostanie.

Chyba, że wszystkich do pionu postawi maszynista, który widzi troje głupków stojących na torach.

wtorek, 16 sierpnia 2011

81. Pić (wino) albo nie pić, oto jest pytanie

Podobno życie jest jak butelka dobrego wina. Niektórzy zadowalają się czytaniem etykiety na opakowaniu, inni wolą spróbować jego zawartości. Zdecydowanie należę do tej drugiej grupy, przynajmniej w odniesieniu do wina. Jak uczył zacny myśliciel Samuel Johnson:

"Wino czyni człowieka łatwiejszym do zniesienia dla niego samego.” (Wiem, wiem: cytat zmanipulowany i niekompletny. I co mi zrobicie, do sądu mnie podacie? Autora też się nie obawiam, bo żywota dawno temu dokonał, więc hulaj dusza!)

Jeżeli komuś autorytet świecki nie wystarczy, by tę prostą prawdę, że sens życia tkwi w winie przyswoić, to proszę bardzo, powołam się na osobę duchowną:

"Jakby bóg zakazywał picia, czy uczyniłby wino tak dobrym?” zapytuje retorycznie Armand Richelieu.

„Wino to światło słońca uwięzione w wodzie.” -sekunduje mu dzielnie (też niegłupi) Galileusz, łącząc zgrabnie pierwiastek boski z ludzkim.

A kropkę nad ‘i’ stawia George Bidwell pisząc:

„Wino oczyszcza krew, dobra krew sprowadza dobry humor, dobry humor wywołuje poczciwe myśli, poczciwe myśli powodują zacne uczynki, a zacne uczynki prowadzą człowieka do nieba. Ergo: dobre wino prowadzi człowieka do nieba.”

I wszystko w tym temacie.

A dla tych, którzy (podobno w moim dobrze pojętym interesie) namawiają mnie do picia wina z Umiarem, mam złą wiadomość- Umiar nie chce ze mną pić!


piątek, 12 sierpnia 2011

Przechwałki i donosy


Rycerz Krzykalski

To rycerz Krzykalski,
Spójrzcie, co za mina!
Zdarzyło się mu kiedyś
Złapać Tatarzyna.

Krzyczy: „Hura! To moja
Odwaga i męstwo!
Wróg w niewoli! Ja górą!
Odniosłem zwycięstwo!

Nieustraszony jestem,
Więc natarłem zbrojnie!
Hura! hura! Jam pierwszy
Śmiałek na tej wojnie!

Któż by się mógł porównać
Z takim bohaterem?
Niech tu sam król przyjedzie
Z największym orderem!

Dla mnie wszystkie zaszczyty!
Dla mnie cześć i chwała!
Złapałem Tatarzyna!
Zdobyłem trzy działa!”

Więc krzyczą mu:
„Przyprowadź tego Tatarzyna!”
A Krzykalski: „Nie mogę,
Bo mnie za łeb trzyma!”

Julian Tuwim


Tyle w temacie przechwałek. Donosy obywatela Gałczyńskiego, głównie na studenta Bresza (choć nie tylko) do poczytania w "Kąciku poetyckim".

środa, 3 sierpnia 2011

80. Wakacyjna reminiscencja (2)

Lecimy sobie radośnie, lecimy, lecimy…… aż tu nagle! Spadamy sobie!
I to zupełnie cudacznie. Znawcą katastrof lotniczych nie jestem, ale ze środków masowego przekazu wiem, że samoloty nie Strusie Pędziwiatry i spadają w pionie (albo dziobem do dołu, albo antonimem dziobu). A ten orzeł przestworzy spadał jak bohater kreskówki- w poziomie, całością w dół. Zbyt daleko, jednakowoż, nie poleciał- po kilku sekundach łupnął o coś całym podwoziem i od razu przechylił się na prawe skrzydło. I właśnie wtedy zrobiło się zupełnie niewesoło.

Od momentu, gdy samolot zaczął opadać, atmosfera na pokładzie natychmiast stężała i zrobiło się przeraźliwie cicho. Myślę, że wszyscy pasażerowie dokładnie zdawali sobie sprawę, że znaleźliśmy się w niebezpiecznej sytuacji. Nikt się nie ruszał, wydawało się, że wszyscy wstrzymali oddech. Ja również zesztywniałam i uporczywie wpatrywałam się w przejście między rzędami foteli. Nie mam pojęcia dlaczego właśnie tam.

Wkrótce okazało się, że miało być jeszcze gorzej. Gdy maszyna położyła się na prawą stronę, półki bagażowe znajdujące się nad siedzeniami pasażerów zaczęły się otwierać, a ich zawartość- głownie zakupy ze sklepu bezcłowego- zwalać na głowy biednych podróżników. Na szczęście siedziałam po lewej stronie kabiny (czyli tej, która poszła go góry), więc taki uraz mi nie groził, ale widziałam kątem oka jakie są skutki zderzenia ludzkiego łuku brwiowego ze spadającą na niego butelką ‘Ballantine’a’. Zderzenie takie skutkuje mocnym krwawieniem (oraz domyślam się, że ostrym bólem). A jak do tego obrazka dodamy jeszcze fakt, że żołądki niektórych pasażerów nie wytrzymały owych ‘przechyłów’, to mamy w miarę pełny obraz sytuacji w kabinie pasażerskiej (opisu zapachu, który zapanował w pomieszczeniu o zamkniętym obiegu powietrza Szanownym Czytelnikom oszczędzę).

Mogę się jedynie domyślać, co działo się w tym czasie w kabinie pilotów. Na szczęście nasi dzielni awiatorzy sytuacje opanowali, samolot wyprostowali i zmusili do właściwego zachowania się. Personel pokładowy niezwłocznie przystąpił do opatrywania rannych oraz sprzątania widocznych znaków żołądkowych rewolucji, które zdarzyły się wcześniej. Pasażerowie zaczęli znowu oddychać, a nawet ze sobą rozmawiać. Wszystkich jednak uciszył pana kapitan, który przemówił do nas przez interkom.

Pan kapitan został dobrze przećwiczony PR-owo- mówił do pasażerów głosem opanowanym i stanowczym. Słowa wymawiał dość głośno i wyraźnie. Nie było wątpliwości- przemawiała do nas osoba kompetentna, poukładana i zdolna zapanować nad stajnią Augiasza, którą stał się ten lot. Pan kapitan objaśnił nam powód naszego upadku, obciążając winą za niego kontrolera lotów na lotnisku Heathrow, który wprowadził nas w korytarz powietrzny chwilę wcześniej używany prze Jumbo jeta. Okazuje się, że ten ogromny samolot praktycznie wysysa całe powietrze z korytarza, w którym leci, zostawiając za sobą smugę próżni. Potrzeba trochę czasu zanim prawa fizyki zrobią swoje i następny zdobywca przestrzeni będzie mógł skorzystać z tej samej trasy. Nas wprowadzono do rzeczonego korytarza za wcześnie, tak więc znaleźliśmy się w próżni, a jak wiadomo, samoloty w próżni nie latają, tylko spadają. No to spadliśmy, a przeszkodą, w którą łupnęliśmy z takim impetem była, de facto, warstwa powietrza!

W uproszczeniu, tyle zrozumiałam z wykładu pana kapitana, który zakończył swą przemowę przeprosinami za niedogodności, na które zostaliśmy narażeni. Dodał również, iż tuż po wylądowaniu zamierza złożyć oficjalną skargę na pracę kontrolera lotu, który się nami ‘opiekował’. Jak wspomniałam, powyższe wyjaśnienia zostały wypowiedziane tonem stosownym i adekwatnym do sytuacji oraz stanowiska mówiącego. Po zakończeniu przemowy nasz dzielny lotnik nacisnął przycisk wyłączający interkom. W kabinie dał się słyszeć charakterystyczny ‘klik’. Niestety, czy to na skutek uszkodzenia wynikłego z wcześniejszej przygody, czy też zadziałała tu złośliwość przedmiotów martwych- przycisk ‘kliknął’, ale nie zadziałał. Nieświadomy tego faktu kapitan kontynuował przemowę. Choć ta jej część przeznaczona była jedynie dla uszu jego współpracowników, również szaraczki w kabinie pasażerskiej usłyszały, gdy zirytowanym i gniewnym tonem ogłosił: „Jak tylko nas posadzi, to ja temu sku********* jaja urwę!”

Słysząc takie dictum, pasażerowie poczęli ochoczo bić brawo, wzbudowani waleczną postawą naszego lotnika. Poza tym, uznaliśmy, że to odpowiednia kara dla kontrolera lotów za niebezpieczeństwo, na które nas naraził. Jedynymi, którzy zdali się nie podzielać wszechogarniającego entuzjazmu dla zamierzeń pilota byli członkowie personelu pokładowego- z wyrazem przerażenia na twarzy, jeden przez drugiego, biegli w stronę kabiny pilotów wrzeszcząc: ’Interkom!’ (Choć mam wrażenie, że w głębi duszy byli po naszej stronie.) Niedługo później bezpiecznie usiedliśmy na płycie lotniska London Heathrow.

Wysiadając z samolotu większość roześmianych -mimo wcześniejszych doświadczeń- pasażerów prosiła personel pokładowy o przekazanie kapitanowi życzeń wytrwania w powziętym postanowieniu. Jak historia ta potoczyła się dalej, nie wiem. Z perspektywy czasu mam nadzieję, że biedak, który zafundował nam wyżej opisane ‘atrakcje’ zachował atrybuty męskości. Jestem wdzięczna losowi za to, że przycisk interkomu nie zadziałał- dzięki temu udało się obśmiać i odczarować potencjalnie niebezpieczną sytuację i kilkanaście dni później raczej spokojna weszłam na pokład samolotu odlatującego do Warszawy.

P.S. Jakiś czas po opisanym zdarzeniu leciałam samolotem British Midland z Londynu do Belfastu. Miejsce na fotelu obok zajął mężczyzna w mundurze pilota, który okazał się być przemiłym rozmówcą. Opowiedziałam mu powyższą historię, a on, uśmiechając się, wyjaśnił mi, że wśród pilotów panuje przekonanie, że jeśli ktoś znalazł się w niebezpiecznej sytuacji w powietrzu i przeżył, znaczy to, że nie jest mu pisane zginąć w katastrofie lotniczej. Tak więc, drodzy moi, jeśli chcecie mieć dodatkową rękojmię, że bezpiecznie dolecicie do miejsca przeznaczenia, upewnijcie się, że jestem na pokładzie.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

79. Wakacyjna reminiscencja (1)

Perypetie zdrowotne zmusiły mnie do zmiany planów wakacyjnych w tym roku, uraczę Was więc wspomnieniem z czasów (niesłusznie) minionych.

Wakacje to okres wytężonej aktywności turystycznej, a w konsekwencji źródło przygód wszelakich. Wiele z nich związanych jest nie tyle z pobytem w, co z docieraniem do. A że podobno najbezpieczniejszym i najbardziej efektywnym środkiem transportu jest samolot, więc wspomnienie moje z pewnym lotem będzie związane.


Fanką lotnictwa nigdy nie byłam i chyba już nie będę. Ale nie mam również żadnych specjalnych lęków związanych z lataniem. Choć muszę przyznać, że startu nie znoszę, gdyż sprawia mi fizyczny ból: krew w skroniach pulsuje, oczy lekko wychodzą z orbit, słuch zaczyna szwankować, jakbym znalazła się pod wodą. Na szczęście niedogodności te ustępują, gdy samolot wyrówna lot i osiągnie wysokość przelotową. Oczy wracają na swoje miejsce, uszy się odblokowują, krwi przypomina się, że oprócz skroni mam jeszcze kilka innych organów, które chętnie by ją przywitały. Słowem, organizm się adaptuje do warunków, które mu zafundowałam. Ale czujny pozostaje- wiem dokładnie, kiedy pilot obniża lub podwyższa pułap przelotu. A o tym, że rozpoczęto procedurę zniżania dowiaduję się (organoleptycznie) na długo zanim obsługa ogłosi ten fakt reszcie pasażerów.

Lot Okęcie Warszawa- Heathrow Londyn przebiegał jak miliony innych- stewardessy krzątały się podając pasażerom jedzonko, którego nikt z obdarowanych nie był w stanie zidentyfikować (nieliczni śmiałkowie próbowali posiłkować się zmysłem smaku w celu sformułowania odpowiedzi na pytanie:
”A co to przypełzło?”, ale sądząc z wyrazu ich twarzy nie było to działanie uwieńczone sukcesem). Piloci zapewne włączyli automatycznego pilota i zajmowali się czymś bardziej frapującym niż latanie ‘na ręcznym’. Ot, standardzik i nuda.

Po półtorej godzinie tej sielanki poczułam jakby woda zalewała mi uszy, więc wiedziałam, że za jakieś trzydzieści minut znajdziemy się na gościnnej ziemi Albionu. Samolot ewidentnie się obniżał, chętny, by wrócić na matkę Ziemię. Niestety, jego próby spotkały się z oporem materii. W dosłownym tego słowa znaczeniu.

cdn.