wtorek, 27 września 2011

87. Ach, cóż to był za weekend!

Tak zwane ‘wyjazdy zwariowane’ typu ‘dziś decyzja, jutro wyjazd’ to świetny poprawiacz humoru i remedium na chandrę, kiedy świat zbyt zajadle nas podgryza. Zwłaszcza, gdy towarzystwo ma się doborowe, wtedy to nawet pogoda jest łaskawa: słoneczko patrzy okiem życzliwym, deszcz zasypia w swoim wilgotnym domu gdzieś daleko. Tylko niesforny wiatr czasami próbuje hasać i się panoszyć, ale i on w końcu daje za wygraną i zaczyna zachowywać się jak należy.

Będę się upierać, że czynnik ‘z kim’ to podstawa udanego wyjazdu. Tym razem było pewne, że wszystko się musi udać, gdyż przygarnęła mnie pod swe opiekuńcze skrzydła Aryel1 i zabrała do swoich miejsc magicznych- pachnących latem (mimo, że zawitała już do nas jesień) i pełnych rozedrganych na wodzie refleksów światła. Gdy nieposłuszny wiatr zaczynał swoje harce, odgłos olinowania łódek cumujących przy marinie uderzającego o maszty świetnie nadawał tempo naszym krokom. Z resztą, co ja Wam będę opowiadać- popatrzcie:


‘Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.’ Ryszard Kapuściński miał absolutną rację pisząc te słowa, mogę mieć tylko nadzieję, że ‘podróżnicza zaraza’ będzie trwać i szerzyć się wśród tych, których potrzeba mi widzieć nie tylko ‘od święta’.

środa, 21 września 2011

86. Słowa, słowa, słowa....

Próby dojścia do porozumienia z samą sobą ( o świecie naokolnym nie wspomnę) skazane są na pewną klęskę jeżeli ich jedynym narzędziem uczyni się słowa. Czy piękne czy pokaleczone, na dłuższą metę i tak zawodzą.
Szkoda.

niedziela, 11 września 2011

85. Żyjesz i żyć będziesz, dopóki żyjesz w nas

Dziesięć lat temu, wczesnym popołudniem wpadła do mnie moja koleżanka. Spotkanie to było wymuszone okolicznościami raczej niż naszą zażyłością czy bliskością stosunków- koleżance zależało, by wysłać tego dnia maila do swojej ciotki, informującego ją, kiedy przyleci z wizytą do Stanów. Jak to zwykle bywa w stanach ‘wyższej konieczności’, łącze internetowe mojej kumpeli zastrajkowało, a ja byłam ‘pod ręką’ i zgodziłam się użyczyć jej moją skrzynkę pocztową.

Dokładnie o 8.45 czasu wschodnioamerykańskiego (o 14.45 w Polsce) mój program pocztowy wysłał wiadomość na serwer World Trade Center w Nowym Jorku. Mail został dostarczony bez problemów. Minutę później pierwszy samolot uderzył w południową wieżę WTC.

Ciotka mojej koleżanki nigdy się nie dowiedziała, że jej krewna ma już wykupiony bilet lotniczy i nie może się doczekać spotkania z nią. Nie udało jej się wyjść z południowej wieży zanim ta uściskała się z matką Ziemią. Nigdy jej (ciotki) nie spotkałam, ale dziwnym zrządzeniem losu stała mi się niewytłumaczalnie bliska.

Osiem lat później, 11 września po raz kolejny objawił swoje okrutne, złowieszcze oblicze. Tym razem bolało dużo bardziej i dużo dłużej. Nadal boli. Będzie boleć już zawsze.

Kolejny smutny, wrześniowy dzień się wreszcie skończy. Ja się jakoś pozbieram i zacznę z losem się mierzyć. Ale dziś jest czas na bycie słabą.

Kochać Cię było łatwo. Zapomnieć- niemożliwe. Dziękuję za Twą mądrość, ciepło
i otwartość. Bez Ciebie byłabym inną osobą- zapewne uboższą.

"Żyjesz i żyć będziesz, dopóki żyjesz w nas."
(ks. Twardowski)

P.S. "Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj."
(Marc Twain)
Oby dane mi było tak żyć, obym miała odwagę tak żyć!

sobota, 10 września 2011

84. Skąd się wzięła Aylla?

Nick, pod którym mnie znacie to nick i nie nick. Tak naprawdę, to przekręcona wersja mojego imienia. Przekręcona z wdziękiem i sympatią, a spowodowana niedostatkami aparatu wymowy mojego pierwszego narzeczonego.

Wczesne dzieciństwo (od trzeciej do szóstej wiosny życia) spędzałam w domu dziadków -spędzałam codziennie i wielogodzinnie, gdyż byłam tam ‘podrzucana’ co rano na przechowanie do godzin średnio- popołudniowych, czyli dopóki rodziciele z pracy nie wrócili. (Osobiście uważam, że jest to prosta droga do rozpuszczenia dzieciaka jak dziadowski bicz, bo nie ma takiej rzeczy, której dziadkowie nie zrobią, aby wnusię -póki co jedyną- uszczęśliwić. Ale ten tekst nie o tym ma mówić.)

W domu obok ‘pomieszkiwało’ (na podobnych zasadach, co ja w domu dziadków) dwoje dzieciaków w podobnym do mnie wieku. Nic dziwnego, że owo rodzeństwo (Dorota i Bartek) stało się moimi najlepszymi kumplami (a może nawet więcej niż kumplami, ale to dopiero upływ czasu pozwala docenić). I w/w brat i w/w siostra dotknięci byli pewną przypadłością dykcyjną- więcej głosek nie wymawiali niż wymawiali. Ze szczególnym upodobaniem nie wymawiali ‘r’ zastępując je ‘ł’, kłopot sprawiały im również niektóre zbitki samogłoskowe, spółgłoskowe zresztą też. Chichot losu sprawił, że owo nieszczęsne ‘r’ występowało w imionach obojga, a niewymawialna zbitka samogłoskowo-spółgłoskową w moim. Nie potrafiąc nazwać mnie po imieniu, dzielny starszy brat Bartek wykombinował mi nowe (możliwe do wymówienia przez siebie) imię i tak świat poznał Ayllę. (Ponieważ dzieciaki upodabniają się do swoich przyjaciół, ja też zaczęłam miewać problemy pronuncjacyjne - o dziwo, tylko wtedy, gdy byłam w ich towarzystwie- i tak Bartek został ‘Bratkiem, a Dorota ‘Dołotą’).

Na początku tekstu napisałam, że ‘imię’ to wymyślił mój pierwszy narzeczony. To prawda. Któregoś dnia doszliśmy z Bratkiem do wniosku, że nie można tak całe dnie po ogrodzie latać i koty drażnić, bo to dziecinne, a my już swoje lata mamy. Tak więc, należało się pobrać i spoważnieć. Oboje uznaliśmy, że właśnie tak powinniśmy zrobić. ‘Oświadczyny’ przyjęłam rano, potem zajęliśmy się codziennym hasaniem po ogrodzie. W okolicach południa doszliśmy do wniosku, że jednak z tym ślubem poczekamy, aż dorośniemy (czyli ja skończę pięć lat, a Bratek siedem).

Do ślubu z Bratkiem nigdy nie doszło (zmarł na ostrą białaczkę zanim stuknęła mu ‘siódemka'), ale dał mi prezent, którego używam do dziś. A ja do dziś mam maluśki kawałeczek serca zarezerwowany tylko dla niego. Gdziekolwiek teraz jesteś Bratku……

piątek, 2 września 2011

Na przekór

poprzedniemu wpisowi, dziś pożytki z konformizmu płynące z wdziękiem
i lekkością mistrz Konstanty w "Kąciku poetyckim" wykłada.