wtorek, 21 czerwca 2011

Lato, lato, lato wszędzie, a tu bęc!

Coś mi się w środku w człowieku popsuło i muszę się do warsztatu mechanicznego dla homo sapiens udać. Wrócę, gdy mnie naprawią. Do tego czasu bądźcie grzeczni, korzystajcie z uroków lata, w chwilach wolnych czytajcie sobie starsze wpisy. I trzymajcie za mnie kciuki.



vid by StrawberryFairyShoes

piątek, 17 czerwca 2011

Taka gmina na prerii krańcach

O tym, że "co za dużo, to niezdrowo" oraz, że za mało też niedobrze przekonują autorzy tekstów kabaretu "Dudek", dziś na gościnnych występach w "Kąciku poetyckim".

czwartek, 16 czerwca 2011

Ad vocem

Uważni Czytelnicy bloga mego mogą pamiętać list niejakiego Zdzicha Kowalskiego skierowany do gazowni, a będący odpowiedzią na ponaglenie do zapłaty przez powyższą firmę doń wystosowane (info dla zapominalskich- wpis z 5.04.2011).
Trochę to trwało, ale w końcu gazownia raczyła p. Kowalskiemu odpowiedzieć tymi słowy:

Szanowny Panie,

informujemy, iż w przypadku braku wpłaty w terminie 14 dni od daty niniejszego pisma, kartka z Pana nazwiskiem zostanie wrzucona do komory maszyny losującej, a następnie wylosowana.

Pakiet nagród w konkursie to:
1. Przerwanie dostaw gazu
2. Przerwanie dostaw renty
3. Wycieczka do najbliższego Sądu Rejonowego
4. Wizyta domowa pracowników działu windykacji
5. Wizyta komornika

Zapraszamy do wzięcia udziału w loterii......



a nawet

środa, 15 czerwca 2011

74. Tyrolki i karabinki, czyli po co stara baba wlazła na słup? (2)

Po zdaniu egzaminu praktycznego, przyszło mi wdrapać się na kolejny słup (ten ‘prawdziwy’ wydawał się wyższy od ‘ćwiczebnego’). Jakoś dałam radę, a wtedy oczom mem zadziwionem ukazała się widoczek następujący: przede mną rozciągały się dwie stalowe liny, jedna pod drugą. Miedzy nimi zainstalowano kilka sznurków (tworzyły kształt litery „V”), jak mniemam w celu ułatwienia mi przejścia z punktu, w którym byłam do następnego podestu. Podejrzewam, że projektant tego toru przeszkód nadziemnych nie dysponował zbyt zasobnym budżetem, więc ‘sznurki wspomagające’ (tak je sobie nazwalam) porozmieszczał z rzadka i nienachalnie. Jak na moją rozpiętość ramion- bardzo z rzadka! Na początku jakoś szło, ale z każdym krokiem było trudniej i ciężej. Gdzieś w połowie dystansu doszłam do ‘punktu zero’- do następnego sznurka sięgnąć nijak nie mogłam. Wtedy, z niewyjaśnionych przyczyn, przypomniały mi się dobre rady egzaminatora, żeby lepiej w dół nie patrzeć. Mój niesforny wzrok natychmiast powędrował w dół…….. „ Matkie boskie, jak tu wysoko!”- zadrżałam. Odległość miedzy mną a ściółką leśną zdawała się nie mieć końca. Co gorsza, wyobraźnia zaczęła płatać mi figle- nagle zdało mi się, że na dnie tego przepastnego kanionu, nad którym stałam, kłębiły się hektolitry wzburzonej wody, pędzącej bezwzględnie i nieustannie diabli wiedzą gdzie. Jeszcze mocniej schwyciłam linę i przeniosłam wzrok na konary drzew.

W tym momencie, z mojej lewej strony dobiegł mnie ludzki głos. Okazało się, że na słup, który wcześniej zdobyłam, wdrapuje się inny poszukiwacz mocnych wrażeń. Osobnik ten miał- no oko- jakieś 12 lat i był zdalnie sterowany z dołu przez swojego tatę- mężczyznę dość żylastego, o sprężystym kroku, który zdawał się wiedzieć, co w takiej sytuacji robić. Postanowiłam, że nie dam się pokonać małolatowi, ale- na wszelki wypadek- rady do syna skierowane wezmę sobie do serca i w czyn wcielę. Postępowałam tak, jak ’żylasty’ doradzał ‘małoletniemu’. O dziwo- działało, jak złoto- w trymiga dobrnęłam do następnej platformy, za którą czekała na mnie ‘sieć pajęcza’. Zatarabaniłam się po niej do kolejnego podestu. A tam znowu piekło: jakieś belki pozawieszane na sznurkach odległych od siebie zupełnie nie blisko. Pomysłu, jak je przejść nie miałam, więc pozwoliłam, żeby małolat mnie dogonił, licząc na bezcenne rady jego taty. Nie pomyliłam się- tato nie zawiódł i tym razem.

Po belkach przyszedł czas na egzamin praktyczny z tyrolki. Aby dostać się na następny podest, należało zjechać do niego na linie. Jak mnie uczono, przypięłam tyrolkę do liny głównej, wychyliłam tułów do przodu i….. zostałam w pozycji „Małysz wychodzący z progu” (czyli klatka z piersiami do przodu, obręcz biodrowa do góry, reszta ciała rozciągnięta wzdłuż). „Co jest?”- pomyślałam sobie. Jak to, co? Moi koledzy karabinki zostali na linie asekuracyjnej (zapomniałam ich przepiąć na główną). Niemałym wysiłkiem wciągnęłam się na podest, poprawiłam sprzęt i fiiiuuuu, poszybowałam do następnego pomostu. W głowie zaczęła mi świtać myśl, że tytułu ‘Miss Gracja Parku Linowego’ to ja raczej nie zdobędę.

Po krótkim, acz donośnym ‘plask’ wdrapałam się na kolejny pomost. Wtedy nade mną coś przelazło. Patrzę w górę, a tam Wkurzak na trasie wysokiej, po jakichś kładkach czy innych diabłach zasuwa bez wysiłku. Szkoda, że Darwin tego nie dożył- miałby brakujące ogniwo swojej teorii jak na dłoni! Orangutany wszystkich krajów bójcie się!

Spojrzałam na zegarek- rekordu przejścia trasy też raczej nie ustanowię- dyndałam już na tych linach od 25 minut, a ta okropna uprzęż coraz bardziej wpijała mi się tu i tam. Ale szłam dzielnie- przez jakieś wyszczerbione mostki
( następny niechybny znak okrojonego budżetu), rozbujane kładki, czy cokolwiek to było, aż dotarłam do ustrojstwa, które wyglądało jak narciarski wyciąg talerzowy, tylko mniejsze. Załadowałam się na wzmiankowany talerz. Dokuczliwe to było przeżycie, gdyż mocowanie talerza wpijało mi się tam, gdzie od dłuższego już czasu uprząż mi się wżynała. Ale za to krótkie, więc przeżyłam jakoś.

Jeszcze parę przeszkód, których nazwać nie umiem, a opisać niepodobna i znów stałam na matce Ziemi. Przepełniało mnie uczucie sukcesu i drżenie ponaciąganych niefizjologicznym wysiłkiem mięśni. W chwilę później zameldował się koło mnie zaróżowiony wysiłkiem Wkurzak. Stwierdził, że fajnie było, ale poczeka aż dobudują trasę ekstremalną, to się na nią razem wybierzemy. Wkurzak, jak zwykle, się myli.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

73. Tyrolki i karabinki, czyli po co stara baba wlazła na słup? (1)

Bo ją diabeł podkusił! To musiała być ingerencja sił nieczystych, żeby dorosłej kobiecie tak we łbie zamotać! Przecież jestem osobą wyważoną, poukładaną, racjonalną……… Wkurzak, przestań chichotać, bo Cię tak zakarabinkuję i przetyrolczę, że ruski rok popamiętasz! *rzuca groźne spojrzenie w kierunku osobnika wyżej wymienionego*

Wracając do meritum: w mieście mym znajduje się park linowy. Istnieje już od dłuższego czasu i do tej pory uwagi mej specjalnie nie zwracał, choć o istnieniu jego kiedyś tam słyszałam. Wczoraj zdarzyło mi się doświadczyć jego uroków.

Jak i dlaczego się tam znalazłam- o to w tej chwili mniejsza, ważne, że się znalazłam. Patrzyłam się z lubością z dołu na nieszczęśników, którzy telepali się mniej lub bardziej władnie (zwykle mniej) próbując przejść po niestabilnym podłożu z jednego zainstalowanego na drzewie podestu na drugi. Zabawę miałam przednią! I wtedy jakichś złośliwy chochlik ( a może to Wkurzak był?) podszepnął mi myśl tyleż absurdalną, co i kuszącą: „A może by tak spróbować?” „Nie, bzdura”- odparowałam w myśli- „Wierzę na słowo, że człek od małpy pochodzi, nie muszę tego sprawdzać doświadczalnie hulając między drzewami jak jakiś niedorobiony szympans 10 metrów nad ziemią!” Ale ziarnko natrętniej ciekawości typu „ciekawe, czy bym dała radę” zostało zasiane….

Kilka minut później stałam już przy ‘kasie’. Najpierw podpisałam oświadczenie, że Bóg mi rozum odebrał i sama się zgłosiłam do tego karkołomnego przedsięwzięcia, a w związku z powyższym jednoosobowo ponoszę odpowiedzialność za swoją decyzję i, jeśli żywota dyndając na którymś z drzew dokonam, to sama się o to napraszałam. Uiściłam również sumę pieniędzy, którą właściciel parku uznał za stosowną rekompensatę w zamian za umożliwienie mi zaznania uroków trasy średniej (na szczęście, miałam na tyle rozumu, by nie pokusić się od razu na pojedynek z trasą wysoką). Po dokonaniu formalności zostały nałożone mi uprząż oraz kask. Ta cała uprząż, to do bani jest- ani to estetyczne, ani wygodne. Wżyna się niemiłosiernie tam, gdzie czasami wżynają się stringi, ale z wielokrotnie większą siłą. Próbowałam zakomunikować ten fakt uroczemu młodemu człowiekowi, który rzeczone chomąto na mnie instalował, ale był nieugięty i stwierdził, że „musi dobrze przylegać, żeby zadziałać”. O walorach estetycznych kasku (a właściwie ich braku) przez miłosierdzie dla czytającego nie wspomnę.

Tak odzianą, skierowano mnie na obowiązkowe przeszkolenie, na którym dowiedziałam się, co to karabinek, co to tyrolka, i do czego służą. (Dygresja dla równie niewtajemniczonych jak ja kilkadziesiąt godzin temu. Tyrolka wygląda tak:

i służy do zjeżdżania po linie; karabinek wygląda tak:


i służy do przyczepienia się do już istniejącej liny w celu uniknięcia jakże nieestetycznej śmierci przez upadek skutkujący rozmaśleniem.)

Po kursie teoretycznym, instruktor kazał mi się wdrapać na słup ćwiczebny, a gdy już tam wlazłam, zjechać na dół po linie przy użyciu tyrolki. Ponieważ udało mi się powyższego dokonać bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym, uznano, że umiem wystarczająco dużo, by pokonać trasę średnią i przeżyć, aby Wam tę historię do końca opowiedzieć.

piątek, 10 czerwca 2011

"Piwnica" w "Kąciku"

Desant

- Coś mi się wydaje, że spadamy trochę inaczej - powiedział dowódca.
- Tak jest! - rzucił szeregowy i spadał dalej głową w dół.
- Możecie mi szerzej odpowiadać - powiedział dowódca. - Sytuacja jest wyjątkowa.
- Tak jest! - rzucił szeregowy. Możliwe, że zapomnieliśmy spadochronów.
Przez chwilę spadali okręcając się wzdłuż własnej osi.
- No właśnie. Tak też sobie pomyślałem - powiedział dowódca.
- To jak będziemy lądować?
- W każdym razie szybko. Chodzi tylko o to, żeby się piasek do broni nie dostał.
- Możemy ją trzymać nad głową?
- Nad głową, nie nad głową, ale trzeba uważać żeby się lufą do ziemi nie wbiła.
- A może by tak jeszcze na dole wybuchnąć?
- To niebezpieczne. Zanim byśmy się pozbierali, mogli by nas złapać. A tu trzeba skoczyć i od razu w nogi. Jeszcze nas Japończycy zauważą, i od razu zaczną tak skakać.
Przez chwilę spadali myśląc.
- Przed samą ziemią postarajcie się zwolnić - powiedział dowódca. - Jako starszy stopniem powinienem spaść pierwszy. Tylko żeby nie w jakieś siano. Domyć się potem nie można.
- Melduję, że mamy teraz zimę.
- A nuż chłopi nie zdążyli zwieźć.
- Jeśli mnie oczy nie mylą to spadamy wprost na kościół.
- Niedobrze - powiedział dowódca. - W instrukcji o kościele nie ma ani słowa.
- Trzeba więcej czytać - powiedział szeregowy.
- Żeby to tylko nie był gotyk - zmartwiał dowódca.
- Z tej wysokości to mi trudno powiedzieć. Napis jest zatarty. W każdym razie z mapą to by się zgadzało.
- Kiedy ci od map w porządku nie są. Dla nich każdy dom to prostokącik. Skaczesz, a tu przybudówka.
- Jeśli to jednak jest kościół, to warto teraz przyklęknąć.
- A może by tak od razu spaść na klęcząco?
- Kiedy łatwo o kontuzję.
- Uwaga! - krzyknął po chwili szeregowy. - Zbliżamy się. Dziwne że do nas nie strzelają.
- Rzeczywiście - powiedział dowódca. - Widocznie chcą nas wziąć żywcem.
- To może się wrócić?
- Za późno! - krzyknął dowódca. Ale nas żywcem nie wezmą - dodał i przystawiwszy rewolwer do skroni pociągnął za spust.

Andrzej Warchał
Kraków, 1965

Wierszowane perełki autorów krakowskiej "Piwnicy Pod Baranami" dyskretnie schowane, ale tylko o klik stąd.

środa, 8 czerwca 2011

72. A kto ty jesteś? (2)

No właśnie! Rehabilitanta czy rehabilitantkę? W sumie, z punktu widzenia postępów w zginaniu kolana, nie ma to większego znaczenia. Z punktu widzenia dobrego-sobie-bycia osoby rehabilitowanej, ma. I nie do końca o płeć ‘kolanozginacza’ tu idzie. Chodzi o świadomość płci zginającego przez osobę poddaną zginaniu postrzeganą. A właściwie- niepostrzeganą. (Ufff, ale namotałam!!!! Jeżeli w tym momencie postanowicie przejść na bloga bardziej klarownie prowadzonego, zrozumiem i nie będę miała Wam tego za złe.)

Ciąg dalszy- dla wytrwałych czytelników, na motanie odpornych, zdeterminowanych myśl autorki przeniknąć i odpowiedzieć na odwieczne pytanie „Co pisząca chciała powiedzieć, jak nabazgrała…”.


RETROSPEKCJA

MIEJSCE AKCJI: szpitalny korytarz, potem szpitalny oddział rehabilitacyjny

DRAMATIS PERSONAE:
Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione (czyli ja)
Zręczny chirurg [czyli Pan prof. doc. dr (wielokrotnie) hab.]
Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji
Koryfeje (czyli wszelkiej maści połamańce kręcące się w tle)

Zręczny chirurg prowadzi (a właściwie ciągnie) Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione szpitalnym korytarzem. Dochodzą do drzwi opatrzonych dobrze widocznymi napisami: „Fizykoterapia” na prawym skrzydle; „Kinezyterapia” na lewym. Wchodzą przez nie do przestronnego korytarza, po którym kręci się kilka osób, większość utykając. Na spotkanie w/w parze wychodzi Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji.

OSOBA POSIADAJĄCA ROZLEGŁĄ WIEDZĘ Z DZIEDZINY REHABILITACJI

(skupiając wzrok na Zręcznym Chirurgu, jednocześnie ignorując Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione)

Witam, Profesorze.
(zauważa Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione)

A tej co?

ZRĘCZNY CHIRURG
(gestem głowy odpowiada na pozdrowienie, podaje Osobie posiadającej rozległą wiedzę
z dziedziny rehabilitacji plik dokumentacji medycznej; rymuje niedbale)

Kolano.

OSOBA POSIADAJĄCA ROZLEGŁĄ WIEDZĘ Z DZIEDZINY REHABILITACJI

(w skupieniu przegląda otrzymane papiery)

ZRĘCZNY CHIRURG

(obserwuje jak Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji w skupieniu przegląda otrzymane papiery)


Zarówno Zręczny Chirurg, jak i Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji zupełnie ignorują Dziewczę wcześniej operacyjnie naprawione.

KONIEC RETROSPEKCJI

Wielki błąd! Gdyby Zręczny chirurg i Osoba posiadająca rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji zaszczycili spojrzeniem owo Dziewczę, już nigdy nie musieliby zgadywać jak wygląda ktoś śmiertelnie przestraszony. Strach Dziewczęcia nie brał się li tylko z faktu, że kolano jej się zginać nie chciało. Ważną, jeśli nie najważniejszą, przyczyną jej przerażenia była nieumiejętność określenia płci Osoby posiadającej rozległą wiedzę z dziedziny rehabilitacji połączona z natrętną świadomością, że to właśnie od tej Osoby zależy w przyszłości sprężystość kroku Dziewczęcia. Pomoc nie nadchodziła znikąd- ani wygląd, ani tembr głosu nie pozwalały dojść do kojącego nerwy wniosku: ”To on” lub „To ona”.

Kto sam tego nie doświadczył, nie zrozumie jak pierwotny niepokój podobna niewiedza budzi. Niewiedzący czuje się wykluczony ze świata zdrowego rozsądku, intuicji, a nawet postrzegania zmysłowego. Gdy to człowiekowi odebrać, niewiele zostaje jako podstawa do zbudowania sobie poczucia ‘tu i teraz’. A stąd tylko maleńki kroczek do intelektualno-emocjonalnego chaosu. W głębi wszystkiego jesteśmy zwierzętami, gdy odebrać nam to, co powinno być oczywiste reagujemy pierwotnym strachem. I chęcią intelektualnej ucieczki do tego, co znane i udomowione. Tu kończy się cywilizacja, a do głosu dochodzi czysty instynkt przetrwania, który podpowiada: „Uciekaj, uciekaj daleko!”
(I najlepiej szybko, ale w mojej ówczesnej sytuacji ani jedno, ani drugie nie było wykonalne.)

Takie refleksje i wspomnienia nachodzą mnie na widok przedstawicieli tzw. ‘trzeciej płci’, którzy plączą się gdzieś po (szerszym lub węższym) marginesie polskiej kultury masowej. Swoim wyglądem próbują zatrzeć granice między płciami. Czego im brakuje? Od czego uciekają? Ku czemu biegną? Nie wiem, nie wnikam, zarobiona jestem. Nie krytykuję ich również i nie osądzam. Ale trochę się ich boję.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

71. A kto ty jesteś? (1)

Proste pytanie, większość z nas nie ma problemów z odpowiedzią. „ Jestem bankierem.” „Jestem hydraulikiem.” „Jestem istotą wyższą, szaraczki- przytulaczki.” (Standardowa odpowiedź Wkurzaka.) Rzadko kto odpowiada: „Jestem człowiekiem.” Jeszcze mniejsza grupa doprecyzowuje odpowiedź: „Jestem człowiekiem płci żeńskiej/ męskiej.” W pewnym sensie jest to logiczne- przecież, w większości wypadków, widać od razu, że rozmawiamy z nim lub z nią. A jeśli nie widać? I nie słychać? Nooo, to się robi gorąco i parno. I duszno.
I niefajnie dla niewiedzącego.

Szufladkowanie ludzi od pierwszego wejrzenia to błąd. Nie wolno przypisywać innym cech, które jawią się nam jako im przynależne na pierwszy rzut oka. Takie tezy zawsze muszą być potwierdzone lub obalone w oparciu o bliższe poznanie. Co innego płeć- nie jest to informacja z gatunku delikatnych i -jako taka- winna być podana na tacy od razu. Czyli widoczna, słyszalna, (zmysłowo) wyczuwalna.

Kilka lat temu mądry pan prof. doc. dr (wielokrotnie) hab. zawyrokował, że dla kolana mego przyszłości nie ma, no chyba, że się jemu pod nóż podłożę, a on szat-prast, ryziu-ryziu, jakoś tę stajnię Augiasza posprząta. Niewykluczone,
że nawet zginać się ono będzie ochoczo. Uwierzyłam, przytłoczona profesurą belwederską przez pana prof. doc. dr (wielokrotnie) hab. posiadaną oraz spokojem i opanowaniem przez onego prezentowanymi ( a wyrażającymi się w stwierdzeniach lakonicznych typu: „To się wytnie.”), które zaprezentował w rozmowie ze mną, dodając w promocji uśmiech tak promienny i szarmancki, że nie sposób było mu się oprzeć. Niedługo później, leżałam na stole operacyjnym….

Sama operacja, choć niepozbawiona dreszczyku, nie jest tematem tej opowieści. Każdy, komu jakiś chirurg grzebał w (dowolnym) stawie, wie, jak trudno ‘dojść
do siebie’ po takim doświadczeniu. Z akcentem na ‘dojść’, bo o chodzenie w tej opowieści chodzi.

Operacja to fraszka, prawdziwe ‘schody’ zaczynają się dużo później, w tym krytycznym momencie, gdy miły pan gipsiarz pozbawi zoperowaną nogę podpory w postaci opatrunku gipsowego. Wyzwolona z okowów waty i gipsu kończyna wcale nie pała szczęściem. Odarta z mięśni, zmaltretowana, zabiedzona i zbielała nie okazuje żadnej chęci w kierunku zginania się. Ba, nawet jawnie przeciw temu protestuje (biernie).

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Kolano- z natury swej- jest leniwe i wysiłkowi niechętne. A jak do tego dodamy fakt, że przez kilka wcześniejszych tygodni miało gipsową labę i nikt od niego wysiłku nie wymagał, to mamy prawdziwy problem. W pojedynkę sobie człowiek z motywowaniem kolana do wysiłku nie poradzi. Dobry Bóg też już zrobił (rękami chirurga), co mógł. Teraz trzeba zawołać ……rehabilitanta.

piątek, 3 czerwca 2011

"Kącik poetycki" obrazem pisany

Skoro jeden obraz mówi tyle, co tysiąc, słów dzisiejsze wydanie 'Kącika' będzie wyjątkowo długie i przejrzyste. A na dodatek- frontem do czytającego, czyli na stronie głównej.

Poezja ruchu


Poezja ciała


Poezja natury


Poezja przyrody


Poezja słowa



źródło: Chmurak.pl

środa, 1 czerwca 2011

70. W sile…. siła

Dzięki uprzejmości mej kochanej cioci, która obdarowała mnie sowicie z okazji zbliżających się (nierychło, ale zawsze) imienin, jestem dumną właścicielką grilla elektrycznego ( z opcjonalną, acz istotną) funkcją piekarnika. Cudo, po prostu cudo! ( U cioci działa już jakiś czas, więc produkt wypróbowany, sprawdzony i oceniony wysoko.)

Otrzymałam ów genialny wynalazek wraz ze stosownym zapasem mięsa obrobionego termicznie, z odpowiednimi dodatkami owocowo- warzywnymi zawartymi wewnątrz/ na zewnątrz/ po bokach*. Przy wyjściu, całą siatę tych delicji wręczono mi w rękę prawą, a do lewej wsadzono stosowny sprzęt elektryczny, którego zadaniem jest nie spalić, nie zniszczyć, jedynie tak podnieść temperaturę w/w pyszności, aby zdatne i przydatne do spożycia były.

Delikatnie i z namaszczeniem przetransportowałam precjoza kulinarno-elepstryczne z miejsca rezydowania cioci do miejsca rezydowania mego. Mięsiwo wrzuciłam do lodówki. Ustawiłam nowy sprzęt na bufecie w kuchni. Z kartonu, w który był zapakowany, wyjęłam grill oraz różne ponderabilia (niektóre o kształtach tak wymyślnych, że Picasso by odpadł). Co się zmieściło, upchnęłam we wnętrzu grilla. Spróbowałam zamknąć drzwiczki. Nie dało się. Wyjęłam niektóre elementy ze środka. Spróbowałam zamknąć drzwiczki. Nie dało się. Zmieniłam rozmieszczenie elementów w środku. Spróbowałam zamknąć drzwiczki. Nie dało się. Wróciłam do poprzedniego ustawienia. Spróbowałam zamknąć drzwiczki. Nie dało się. Zrezygnowana, wygrzebałam z pudełka broszurę opatrzoną tytułem „Instrukcja użytkownika”. Załadowałam wskazane tam elementy do wnętrza urządzenia. Spróbowałam zamknąć drzwiczki. Nie dało się. „A niech cię grillu jeden!”- pomyślałam. „Dzwonię do cioci, już ona cię porządku nauczy!” Zadzwoniłam. Okazało się, że upchałam wszystko jak należy. Spróbowałam zamknąć drzwiczki. Nie dało się. „W nosie cię mam, ty grillowa paskudo bezużyteczna! Do serwisu na ciebie doniosę, w trymiga zrobią z tobą porządek, elektroniczny abnegacie! Albo poczekaj, aż Wkurzak wróci- już on ci tak do rozumu przemówi, że od razu do roboty się weźmiesz, byleby tylko się zamknął!” Tak postraszywszy nowo pozyskany piekarniko-grill udałam się do innych zajęć.

Od rana porażka, którą odniosłam w starciu z materią elektryczną nie dawała mi spokoju. Zrezygnowana, zadzwoniłam do serwisu. Miła pani, która odebrała mój telefon, poinformowała mnie, że oni służą radą i pomocą w sytuacjach, gdy sprzęt nie działa na skutek awarii. Brak kompatybilności elementów sprzętu to problem producenta- podała mi numer telefonu sprawcy udręki mej. Zadzwoniłam. Odebrał osobnik płci różnej od mojej, obdarzony tak głębokim i aksamitnym głosem, że nawet najgorszą nowinę z jego ust („Pani grill nie wykazuje żadnych oznak współpracy i przez to wydaliśmy na niego wyrok technologicznej eutanazji”) przyjęłabym z lekkim uśmiechem i spokojem. Tak się jednak nie stało. Producent (w osobie adresata mego telefonu) dwoił się i troił, by mi w ciężkiej mej doli ulżyć. Oboje ( ja w domu, on w wytwórni) mierzyliśmy kłopotliwy element, aby się upewnić, czy w mojej paczce zapakowano właściwą część. O dziwo, okazało się, że wszystkie elementy są właściwych wymiarów/rozmiarów. Zachęcona przez mojego rozmówcę po raz
n-ty spróbowałam zamknąć drzwiczki urządzenia. Nie dało się. Pewien element (fachowo zwany ‘tacką’) skutecznie blokował ich zamknięcie. A nie powinien, bo wymiary miał prawidłowe- sprawdziliśmy to już wcześniej przy pomocy centymetra. ( To znaczy, ja sprawdziłam, a mój rozmówca potwierdził trafność
i prawidłowość wyników moich pomiarów).

Zgroza i egzystencjalna nicość zdominowały naszą dalszą rozmowę. „Jak nie pasuje skoro pasować MUSI?”- zastanawiał się głośno miły pan po drugiej stronie słuchawki. „Jak pasuje skoro pasować nie chce?”- rezolutnie ripostowałam ja. Aksamit w jego głosie nieco się zmechacił, czułam, że sytuacja go przerosła i jest o krok od poddania się. Po dłuższej pauzie zaproponował, że skonsultuje się z szefem produkcji i do mnie oddzwoni.

Telefon zabrzęczał po kilku minutach- niestety, wg szefa ‘tacka’ spełniała wszelkie normy i, cytuję: „musi pasować, łaski nie robi”. Ale co szef, to zawsze szef. Przemówił do mnie w telefonie tymi słowy: „ Proszę zobaczyć, czy obudowa się podczas transportu nie wgięła.” Sprawdziłam, wydawała się nienaruszona. Wiadomość ta srodze zasmuciła szefa produkcji. Chwilę pomilczał, przekalkulował za i przeciw, by następnie złożyć mi propozycję nie do odrzucenia: „ Niech Pani, mimo wszystko, spróbuje wypchnąć obudowę od środka.” Ponieważ zawsze uczono mnie, że urządzeń elepstrycznych nie należy traktować brutalnie, bo tego nie lubią i potrafią się za takie traktowanie diabelsko zemścić (vide mój samospalony protestacyjnie komputer), zgłosiłam szefowi swoje opory. Przekonał mnie jednak siłą argumentu: „ Niech Pani wali śmiało, przecież i tak nie działa. Jakby co, będzie na mnie!”

No to łup!- łupnęłam odważnie, acz z wyczuciem. Blacha obudowy wydała z siebie dźwięk typu’ „puuf”, nie odkształciła się jednak na tyle, żeby można to było zaobserwować. Będący przez cały czas na telefonicznym nasłuchu szef zawyrokował, że wystarczy. Poinstruował mnie, abym ponownie załadowała cały osprzęt (łącznie z niesławną ’tacką’) do wnętrza urządzenia. Spróbowałam zamknąć drzwiczki …

ZADZIAŁAŁO!! Wszystko pasowało idealnie! Tacka spoczęła w stosownym dla siebie miejscu, z dołu spoglądała jakby przyjaźnie na zainstalowany przeze mnie powyżej ruszt. Drzwiczki z lubością przytulały się do obudowy. Sielanka rozlała się po całej kuchni.

Niestety, nie obyło się bez kropli dziegciu. Dziękując szefowi i mojemu wcześniejszemu rozmówcy o aksamitnym głosie za pomoc oraz dokonanie naprawy serwisowej przez telefon, usłyszałam, jak szef poddawał w wątpliwość dalszą współpracę z obecnym dostawcą sprzętu ich firmy do sklepów.

Cóż, nie ma róży bez kolców. (I grilla bez właściwej tacki.) Ważne, że obyło się bez ciągania piekarniko-grilla do blacharza w celu wyklepania ‘maski’. Jak się chce, to wszystko można!



_____________________________________________________
* wybrać właściwe w odniesieniu do konkretnego kawałka mięsiwa