wtorek, 27 września 2011

87. Ach, cóż to był za weekend!

Tak zwane ‘wyjazdy zwariowane’ typu ‘dziś decyzja, jutro wyjazd’ to świetny poprawiacz humoru i remedium na chandrę, kiedy świat zbyt zajadle nas podgryza. Zwłaszcza, gdy towarzystwo ma się doborowe, wtedy to nawet pogoda jest łaskawa: słoneczko patrzy okiem życzliwym, deszcz zasypia w swoim wilgotnym domu gdzieś daleko. Tylko niesforny wiatr czasami próbuje hasać i się panoszyć, ale i on w końcu daje za wygraną i zaczyna zachowywać się jak należy.

Będę się upierać, że czynnik ‘z kim’ to podstawa udanego wyjazdu. Tym razem było pewne, że wszystko się musi udać, gdyż przygarnęła mnie pod swe opiekuńcze skrzydła Aryel1 i zabrała do swoich miejsc magicznych- pachnących latem (mimo, że zawitała już do nas jesień) i pełnych rozedrganych na wodzie refleksów światła. Gdy nieposłuszny wiatr zaczynał swoje harce, odgłos olinowania łódek cumujących przy marinie uderzającego o maszty świetnie nadawał tempo naszym krokom. Z resztą, co ja Wam będę opowiadać- popatrzcie:


‘Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.’ Ryszard Kapuściński miał absolutną rację pisząc te słowa, mogę mieć tylko nadzieję, że ‘podróżnicza zaraza’ będzie trwać i szerzyć się wśród tych, których potrzeba mi widzieć nie tylko ‘od święta’.

2 komentarze:

Aryel1 pisze...

Wzruszyłam się... dziękuję i do ponownego zobaczenia. Buziaki: *

Aylla pisze...

Mam nadzieję, że wkrótce :*