niedziela, 24 października 2010

32. Co było, a nie jest….

… nadal pisze się w rejestr naszego życia. Wszystko (nawet coś tak ulotnego jak zapach dzieciństwa) i wszyscy (przyjaciele, którzy podnoszą nas po upadku, i ci, którzy są tego upadku przyczyną) na stałe wpisują się w książkę naszego życia. Nie w naszej mocy powyrywać strony, które uważamy za nudne, bolesne lub nieistotne. Nie w naszej mocy wymazać z pamięci osoby, z którymi zetknął nas los, konieczność lub nieokreślona moc sprawcza, którą lubimy nazywać przypadkiem. W naszej mocy jest pamiętać.

Obrazek pierwszy: kuchnia w domu mojej babci. Przedświąteczna krzątanina: panie (pod rozkazami mojej babci) zajmują się przygotowaniem kolacji wigilijnej. Panowie (komenderowani przez dziadka) próbują wyprostować ponad trzymetrową, z lekka skrzywioną choinkę- drzewko stawia opór, gdyż wygodniej mu się garbić. Trzyletnia Ayllutka, kursująca między kuchnią a pokojem, obserwuje obie drużyny bez specjalnego zainteresowania, jej myśli zaprząta rzecz o wiele ważniejsza- jaki prezent przyniesie Św. Mikołaj. Z zamyślenia wyrywa ją trzask łamiącego się drzewka.
Tak naprawdę, to powyżej opisaną sytuację znam bardziej z rodzinnych opowieści niż z własnych wspomnień. Przeszła do historii rodu, gdyż „ekipie choinkowej” nie udało się wykonać zadania. Udało się, natomiast, złamać świąteczne drzewko w pół i tak zamiast 3,5 metrowego, urodziwego świerku, mieliśmy 1,5 metrowe coś, co trudno było obsadzić, więc się do Nowego Roku kolibało w rogu pokoju, ustawicznie grożąc zawaleniem. To, co ja sama pamiętam z tamtego dnia to mieszanina zapachów pasty do podłogi, wanilii, piernika i grzybów wypełniającą cały dom.

Obrazek drugi: wiele lat później. Lato, mały sad okalający dom mojego wuja. Siwa jabłkowita klacz Baśka jak co dnia patroluje teren przed domem pogryzając spadłe
z drzew jabłka. Baśka była już bardzo stara i chyba trochę sklerotyczna, bo zachowywała się bardziej jak pies niż koń. Ale słuch miała wyśmienity, węch zresztą też- gdy tylko w pobliżu domu pojawiał się jakiś przybysz, Baśka ruszała w jego kierunku, zatrzymywała się dopiero jakiś metr przed przybyłym i patrzyła mu prosto w oczy. Stali bywalcy domu wujostwa byli na takie powitanie przygotowani- witali Baśkę z uśmiechem, głaskali po chrapach i szli dalej w stronę domu. A klacz,
w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wracała do szukania jabłek w trawie.

Dużo ciekawiej było, gdy na horyzoncie pojawiał się ktoś obcy. Baśka zastawiała biedakowi drogę własnym ciałem, wlepiała w niego wzrok i nie ustępowała ani na krok- nawet, gdy nieszczęśnik próbował wycofać się rakiem uparcie podążała za nim, aż do chwili, gdy znalazł się poza terenem, który Baśka uznawała za swój. Obserwowanie jej w akcji było fascynujące, a bywało również prześmieszne, gdy zestrachany przybysz wrzeszczał do mnie: „Niech pani zabierze ode mnie tego wściekłego konia!” Czasami odkrzykiwałam wtedy: „Nie mogę, zapomniałam smyczy." (Wiem, wiem- punkt widzenia dowcipu zależy od punktu siedzenia, a dokładniej stania.)

Te obrazki to już czas przeszły, ale nadal piszą się w rejestr moich wspomnień. Bo bez nich nie wiedziałabym jak pachnie Boże Narodzenie i jak powinien zachowywać się rasowy "koń ogrodnika".

Brak komentarzy: