środa, 15 czerwca 2011

74. Tyrolki i karabinki, czyli po co stara baba wlazła na słup? (2)

Po zdaniu egzaminu praktycznego, przyszło mi wdrapać się na kolejny słup (ten ‘prawdziwy’ wydawał się wyższy od ‘ćwiczebnego’). Jakoś dałam radę, a wtedy oczom mem zadziwionem ukazała się widoczek następujący: przede mną rozciągały się dwie stalowe liny, jedna pod drugą. Miedzy nimi zainstalowano kilka sznurków (tworzyły kształt litery „V”), jak mniemam w celu ułatwienia mi przejścia z punktu, w którym byłam do następnego podestu. Podejrzewam, że projektant tego toru przeszkód nadziemnych nie dysponował zbyt zasobnym budżetem, więc ‘sznurki wspomagające’ (tak je sobie nazwalam) porozmieszczał z rzadka i nienachalnie. Jak na moją rozpiętość ramion- bardzo z rzadka! Na początku jakoś szło, ale z każdym krokiem było trudniej i ciężej. Gdzieś w połowie dystansu doszłam do ‘punktu zero’- do następnego sznurka sięgnąć nijak nie mogłam. Wtedy, z niewyjaśnionych przyczyn, przypomniały mi się dobre rady egzaminatora, żeby lepiej w dół nie patrzeć. Mój niesforny wzrok natychmiast powędrował w dół…….. „ Matkie boskie, jak tu wysoko!”- zadrżałam. Odległość miedzy mną a ściółką leśną zdawała się nie mieć końca. Co gorsza, wyobraźnia zaczęła płatać mi figle- nagle zdało mi się, że na dnie tego przepastnego kanionu, nad którym stałam, kłębiły się hektolitry wzburzonej wody, pędzącej bezwzględnie i nieustannie diabli wiedzą gdzie. Jeszcze mocniej schwyciłam linę i przeniosłam wzrok na konary drzew.

W tym momencie, z mojej lewej strony dobiegł mnie ludzki głos. Okazało się, że na słup, który wcześniej zdobyłam, wdrapuje się inny poszukiwacz mocnych wrażeń. Osobnik ten miał- no oko- jakieś 12 lat i był zdalnie sterowany z dołu przez swojego tatę- mężczyznę dość żylastego, o sprężystym kroku, który zdawał się wiedzieć, co w takiej sytuacji robić. Postanowiłam, że nie dam się pokonać małolatowi, ale- na wszelki wypadek- rady do syna skierowane wezmę sobie do serca i w czyn wcielę. Postępowałam tak, jak ’żylasty’ doradzał ‘małoletniemu’. O dziwo- działało, jak złoto- w trymiga dobrnęłam do następnej platformy, za którą czekała na mnie ‘sieć pajęcza’. Zatarabaniłam się po niej do kolejnego podestu. A tam znowu piekło: jakieś belki pozawieszane na sznurkach odległych od siebie zupełnie nie blisko. Pomysłu, jak je przejść nie miałam, więc pozwoliłam, żeby małolat mnie dogonił, licząc na bezcenne rady jego taty. Nie pomyliłam się- tato nie zawiódł i tym razem.

Po belkach przyszedł czas na egzamin praktyczny z tyrolki. Aby dostać się na następny podest, należało zjechać do niego na linie. Jak mnie uczono, przypięłam tyrolkę do liny głównej, wychyliłam tułów do przodu i….. zostałam w pozycji „Małysz wychodzący z progu” (czyli klatka z piersiami do przodu, obręcz biodrowa do góry, reszta ciała rozciągnięta wzdłuż). „Co jest?”- pomyślałam sobie. Jak to, co? Moi koledzy karabinki zostali na linie asekuracyjnej (zapomniałam ich przepiąć na główną). Niemałym wysiłkiem wciągnęłam się na podest, poprawiłam sprzęt i fiiiuuuu, poszybowałam do następnego pomostu. W głowie zaczęła mi świtać myśl, że tytułu ‘Miss Gracja Parku Linowego’ to ja raczej nie zdobędę.

Po krótkim, acz donośnym ‘plask’ wdrapałam się na kolejny pomost. Wtedy nade mną coś przelazło. Patrzę w górę, a tam Wkurzak na trasie wysokiej, po jakichś kładkach czy innych diabłach zasuwa bez wysiłku. Szkoda, że Darwin tego nie dożył- miałby brakujące ogniwo swojej teorii jak na dłoni! Orangutany wszystkich krajów bójcie się!

Spojrzałam na zegarek- rekordu przejścia trasy też raczej nie ustanowię- dyndałam już na tych linach od 25 minut, a ta okropna uprzęż coraz bardziej wpijała mi się tu i tam. Ale szłam dzielnie- przez jakieś wyszczerbione mostki
( następny niechybny znak okrojonego budżetu), rozbujane kładki, czy cokolwiek to było, aż dotarłam do ustrojstwa, które wyglądało jak narciarski wyciąg talerzowy, tylko mniejsze. Załadowałam się na wzmiankowany talerz. Dokuczliwe to było przeżycie, gdyż mocowanie talerza wpijało mi się tam, gdzie od dłuższego już czasu uprząż mi się wżynała. Ale za to krótkie, więc przeżyłam jakoś.

Jeszcze parę przeszkód, których nazwać nie umiem, a opisać niepodobna i znów stałam na matce Ziemi. Przepełniało mnie uczucie sukcesu i drżenie ponaciąganych niefizjologicznym wysiłkiem mięśni. W chwilę później zameldował się koło mnie zaróżowiony wysiłkiem Wkurzak. Stwierdził, że fajnie było, ale poczeka aż dobudują trasę ekstremalną, to się na nią razem wybierzemy. Wkurzak, jak zwykle, się myli.

Brak komentarzy: