środa, 9 lutego 2011

47. Wspomnień czar (część 2)

Pracownik lwiarni wywołał lekarza przez krótkofalówkę. Gdy czekaliśmy na jego zgłoszenie usłyszałam złowrogi dźwięk- niski, chropowaty, gulgoczący. Wydobywał się nie z gardła, ale gdzieś z okolic żołądka lwic. Był przejmujący i budził pierwotny strach. Odruchowo spojrzałam na kraty odgradzające nas od wielkich kocic- wyglądały na nienaruszone. Lwice przechadzały się wzdłuż nich, były ożywione, miały napięte mięśnie, a ich bursztynowe oczy śledziły każdy ruch. Zauważyłam, że również lew zainteresował się poruszeniem w pomieszczeniu- podszedł do kraty i patrzył wprost na mnie. Myślę, że był to pierwszy raz kiedy mnie w ogóle zauważył. Przyznam, że jego zainteresowanie moją osobą wcale mnie nie ucieszyło.

W krótkofalówce odezwał się męski głos. Pracownik lwiarni opowiedział mu krótko, co się stało. Lekarz zapytał, gdzie teraz jesteśmy. Gdy otrzymał odpowiedź usłyszałam, jak mówi lekko podniesionym tonem:

-Nie żartuj sobie….
Urwał w pół zdania, po czym dodał z rosnącym niedowierzaniem i irytacją w głosie:

-Proszę Cię, nie mów mi, że ta krwawiąca dziewczyna nadal stoi na środku lwiarni!!! (Słowa ‘krwawiąca’ i ‘lwiarnia’ zostały niemal wykrzyczane.)

- Tak……, to znaczy nie…… no, właśnie wychodzimy- odparował pracownik lwiarni
i delikatnie, acz stanowczo popchnął mnie w stronę wyjścia.

Nagle zachowanie dorosłych lwów stało się dla mnie zupełnie zrozumiałe.

Wyszliśmy na zewnątrz budynku, by tam poczekać na pojawienie się lekarza. Wkrótce podjechał meleksem. Pracownik lwiarni pomógł mi usadowić się w pojeździe obok rosłego mężczyzny w wieku około trzydziestu lat, który uśmiechał się przyjaźnie jednocześnie zapewniając mnie, że wszystko będzie dobrze. Do ramienia przyłożył mi jałowy opatrunek i pouczył, abym przez cały czas przyciskała go do rany. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed niewielkim budynkiem. Mężczyzna gestem zaprosił mnie do środka. Wewnątrz udaliśmy do pomieszczenia oznaczonego jako „Gabinet zabiegowy”.

Od wejścia miałam wrażenie, że to pomieszczenie wyglądało osobliwie. Na środku stał wielki, metalowy, niczym nie przykryty stół. W gablotach po obu jego stronach leżały jakieś zagadkowe przybory, których nie widziałam wcześniej w żadnym gabinecie medycznym. Obok stolika lekarskiego nie było krzesła dla pacjenta, więc pan doktor poprosił mnie, abym usiadła na stole. Był zimny w dotyku i dla mnie zbyt wysoki. Gdy się na niego wdrapałam, przeleciałam wzrokiem ściany obwieszone dziwnymi plakatami. I wtedy spłynęło na mnie olśnienie: to był weterynaryjny gabinet zabiegowy! A lekarz, który zbliżał się do mnie z pojemnikiem wypełnionym strzykawkami i innymi przyborami, miał specjalizację z weterynarii!!! „No jasne!”, pomyślałam sobie, „a czego ja się spodziewałam? Przecież jesteśmy w ZOO!” Mimo wszystko, świadomość, że będę figurować na liście ‘pacjentów’ gdzieś po tapirze a przed salamandrą plamistą nie poprawiała mi samopoczucia.

Lekarz musiał wyczuć moje opory, zapewnił, że wie, co robi. Przemył i oczyścił ranę, podał mi zastrzyk przeciwtężcowy i przeciwzapalny antybiotyk. Na szczęście udało mi się odwieść go od pomysłu założenia mi szwów (wyobraźnia podsuwała mrożące krew w żyłach obrazy, na których pan doktor zszywa mnie gigantycznie wielką igłą, przy użyciu nici przeznaczonej pierwotnie dla bizona preriowego).

- Zostanie blizna- zawyrokował pan doktor (weterynarii).

- Nie szkodzi- zapewniłam go szybko.

W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Okazało się, że był to tata mojego kolegi. Przybiegł do budynku medycznego zdyszany i nieco przerażony po tym, jak któryś z pracowników powiadomił go o incydencie w lwiarni. Pan dyrektor zaprosił mnie do swojego gabinetu, aby na własne oczy przekonać się, że mi się ma na życie. Ugościł pachnącą herbatą i wielkim jak stodoła, czekoladowym ciachem, następnie poprosił swojego kierowcę, aby ten odwiózł mnie do domu. Tak zakończył się tamten niezwykły dzień.

Pan doktor (weterynarii) miał rację- blizna została mi do dziś. Na szczęście oprócz niej nie było innych skutków ubocznych bliskiego spotkania trzeciego stopnia z przedstawicielem Panthera Leo. Czego mnie to doświadczenie nauczyło? Otóż zupełnie niczego. Bo trudno uznać za życiową naukę stwierdzenie, że nie należy się pchać na ochotnika do klatki lwa. Przecież każdy to instynktownie wie. (Niektórym jednak udaje się ten instynkt nieco zagłuszyć). Ale pomyślcie przez chwilę- ilu znacie ludzi, którzy noszą na ciele blizny po ranach zadanych przez lwa. No, ilu? No właśnie!

4 komentarze:

Aryel1 pisze...

okropnie zazdroszczę, ja mam tylko blizny na kolanach po licznych upadkach (kaleczne dziecko ze mnie było co to o własne nogi się przewracało) i ślad po szyciu na małym palcu (nic tak romantycznego, zwykła szklanka mi pękła podczas mycia):/

Becia pisze...

Kłaniam się w pas! To wielki zaszczyt być w gronie Twoich znajomych:D (choćby tylko wirtualnych:P)
Ps. mam nadzieję, że kiedyś będzie dane nam się spotkać w realu i zobaczę bliznę na własne oczy!

Aylla pisze...

@Becia
Aryel widziała i trupem nie padła, więc nie jest to widok aż tak spektakularny.
Ale za to będzie co wnukom opowiadać :D

Amber7 pisze...

:( a ja o czym bede wnukom opowiadac? ...nie mialam starcia z zadnym groznym zwierzem :(