środa, 16 marca 2011

57. Miejski survival (2)

Każdy kierowca to powie, że zielone światło zawsze gaśnie za wcześnie,
a czerwone, to się po prostu godzinami świeci, skutecznie uniemożliwiając dalszą jazdę. Sytuacja ma się zgoła inaczej, gdy biedaczyna kierowca próbuje odpalić swą strajkującą maszynę przy akompaniamencie świdrujących dźwięków klaksonów aut stojących za nią. Wtedy ‘zieloność’ światła zdaje się nie mieć końca.

Początkowo reagowałam dość nerwowo i w sposób lekko nieskoordynowany (głównie poprzez obelgi słowne pod adresem samochodu i jego producenta oraz użycie kontrolowanej siły fizycznej w stosunku do tego pierwszego) próbowałam zmusić dalekiego krewniaka Maserati do walki o dystans i prędkość. Później zaczęłam stosować podejście racjonalne ( „ Hmmmm, co by tu jeszcze można wcisnąć?”), ale ono też nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Z upływem czasu udało mi się jednak wyrobić w sobie znieczulicę na ryczące klaksony oraz pewien rodzaj stoicyzmu płynący z uświadomionej niemocy przejęcia kontroli nad maszyną. W efekcie nie robiłam nic, siedziałam w aucie czekając, aż któryś ze zirytowanych panów kierowców tkwiących na pasie przeze mnie zablokowanym zaoferuje pomoc w postaci zepchnięcia mnie na pobocze drogi (i cywilizacji). Zwykle czekałam nie dłużej niż jedną zmianę świateł. Jak tylko zawalidroga (czyli ja) została usunięta, charty i gepardy napędzane mechanicznie ruszały w pościg za własnym cieniem, wypierając mnie ze swojej pamięci z prędkością wprost proporcjonalną do tej, w danej chwili rozwijanej. Ponieważ już się zdążyłam z losem swoim pogodzić, nie miałam im tego za złe.

Pewnego razu, gdy z duszą na ramieniu zbliżyłam się do jednego z bardziej zatłoczonych skrzyżowań w moim mieście, algorytm wydarzeń został zmieniony. (Nie, to wcale nie oznacza, że przejechałam je bez problemów- takie wahania algorytmu zdarzają się tylko w amerykańskich filmach i tylko wtedy, gdy losy całej planety od owych zmian zależą.) Mój samochodzik zareagował w sposób przewidywalny (zdechł), więc spodziewałam się, że znam dalszy rozwój wydarzeń. A tu niespodzianka! Kierowca wypasionego automobilu stojącego bezpośrednio za mną (samochód- czarny, BMW, nowy; kierowca- biały, łysy mięśniak nieposiadający karku, posiadający za to dużą ilość złotej biżuterii w postaci łańcucha) rozwścieczony trąbił, ale z auta nie wysiadł. (Dzień był lipcowy i upalny, a wnętrze jego samochodu pewnie miło klimatyzowane.) Ograniczył się jedynie do oparcia łokcia na klaksonie, który wszem i wobec komunikował jego niezadowolenie światu. „No to poczekaj!”- pomyślałam sobie. Powoli wysiadłam z mego wehikułu, przyozdobiłam twarz lekkim uśmiechem i ruszyłam w stronę ‘trębacza’. Widok ten go zdumiał (wnoszę z wytrzeszczonych oczu oraz półotwartych ust), ale i zaintrygował: cichutkie bzyczenie elektroniki i szyba od strony kierowcy powędrowała w dół. Spojrzałam na osobnika rozpartego w fotelu i odezwałam się do niego tymi słowy:

- Jeśli Waćpan mniemasz, że od tego sakramenckiego ryku klaksonu zacnego panicza mój automobil ochotę do jazdy posiędzie, to zaiste, mamże z Ichmością frasunek niemały.

(Spieszę dodać, że w tamtym czasie czytywałam pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, stąd owa staropolszczyzna, cudaczna i niezgrabna). Mój interlokutor jeszcze większego wytrzeszczu oczu na takie dictum dostał, powietrze ustami łapał, jakby chciał coś powiedzieć, ale przez kilka sekund żadnego dźwięku
z siebie nie wydał. W końcu jednak się spiął i wyprodukował wypowiedź następującą:

-Yyy, znaczy, że co? (pauza) Furkę pyknąć na bok, tak?

Na to ja:
- Jeno dla tej przyczyny, że ruch uliczny blokuję, pozwolę sobie czas Imćpana mitrężyć i o pomoc upraszać.

Na to on:
- Yyy…., sie robi.

Nie czekając na potwierdzenie z mojej strony, dziarsko do roboty przystąpił
( widać w używaniu mięśni miał rozleglejsze doświadczenie niż w sztuce prowadzenia konwersacji). Pół minuty później mój niesforny wehikuł stał już na bocznym torze (cywilizacji), obok śmigały inne, mniej znerwicowane marki samochodów, a ja świętowałam swój mały sukces: zawalidroga jeszcze raz wyszła
z tarapatów bez szwanku.

A wniosek z tej historyjki? W miejskiej dżungli nie istnieje coś takiego jak wiedza zbyteczna czy nieprzydatna, bo nigdy nie wiesz, co cię może uratować przed rozniesieniem na lewarkach lub ogłuszeniem przez klaksony.

6 komentarzy:

Ewa pisze...

Genialne :)

Aryel1 pisze...

Dobrze, że nic nie piłam podczas czytania, na 100% wylądowało by na monitorze:D

Becia pisze...

Po prostu rewelacja! Muszę przestać czytywać Twego bloga w pracy, bo to dość dziwny i niepokojący widok, gdy ktoś siedzi sam i się śmiechem zanosi....:*

Amber7 pisze...

Aylla! To bylo po prostu BOSKIE! :D

Anonimowy pisze...

....... jesteś znerwicowany, brak Ci cierpliwosci, kup wehikuł jaki ma Aylla.... kobieta kierowca.

Aylla pisze...

Dzięki wszystkim za miłe słowa.

@Ewa -Dobrze Cię znowu widzieć.
@Anonimowy Witaj na "Wkurzakach".
A co do wehikułu- już go nie mam, ale wspomnień czar pozostał :)