Jak już wcześniej wspominałam, starzeje się i pamięć mi się wydłuża. W praktyce wygląda to tak, że lepiej pamiętam, co działo się w czasach zamierzchłych, niż to, co dziś na śniadanie jadłam (jeśli w ogóle pamiętałam, aby śniadanie zjeść. Ale wiek starczy ma też swoje przywileje. Jednym z nich jest dystans do czasów (niesłusznie) minionych oraz umiejętność śmiania się z samej siebie. Dlatego postanowiłam podzielić się z czytelnikami opowieścią o tym, co mi się przydarzyło, gdy uczęszczałam do szkoły podstawowej i najbardziej w życiu pragnęłam iść na randkę z pewnym miłośnikiem futbolu.
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, Twittera i Google ( czyli w czasach, gdy na ziemi królowały mamuty) mała Aylla chadzała do ostatniej klasy szkoły podstawowej. Chadzała sumiennie i radością, gdyż do tej samej szkoły uczęszczał On.
On był cudem natury- obdarzony oczami w kolorze bławatków, włosami w kolorze lnu oraz cudownym ciałem ukształtowanym przez częste treningi sportowe. Co do charakteru, to nie bardzo umiałam się wypowiedzieć- On odzywał się rzadko i raczej monosylabowo. W tamtych czasach nie analizowałam, czy ta werbalna oszczędność mogła wynikać z ubogiego słownictwa bądź braku przemyśleń własnych ( nie twierdzę, że tak było, jedynie stwierdzam fakt oszczędnego wypowiadania się Onego), czy też była wyrazem subtelności wnętrza. Zresztą, kogo obchodziło czy gadał, czy nie- cała żeńska populacja szkoły do owego ciacha wzdychała, marząc, że któregoś dnia uda się z nim na miłe tête à tête umówić.
On pasjonował się futbolem ( teoretycznie i praktycznie), potrafił gonić za piłką
z prędkością światła, a jak już ją dorwał, to często lokował w bramce drużyny przeciwnej, ku wielkiej uciesze całej społeczności uczniowskiej. Podłoże tej uciechy zależało od płci oglądających mecz. Męska część szalała z radości, ‘żeśmy’ przeciwnikowi bramę strzelili; część żeńska (jakby mniej ze sztuką kopania piły obeznana) koncentrowała się na osobie strzelającego. I bardziej od efektownych zwodów i dryblingów podziwiała umięśnione łydki, kocie ruchy i rozwiany włos zdobywcy gola.
Jak się łatwo domyśleć, wszystkie dziewczyny kombinowały jakby tu na siebie uwagę Onego zwrócić. Pomysły były różne- od noszenia wyzywającego mini i paradowania w nim tuż przed nosem Onego, po próby zaproszenia go na wspólne studiowanie cech przystawania trójkątów. Działało z różnym skutkiem- On na randki, a jakże, chadzał, ale zwykle kończyło się na pojedynczym spotkaniu. Żadnej nie udało się go usidlić na dłużej i fakt ten sprawiał, że On wydawał się być w swej niedostępności jeszcze bardziej pociągający.
Mini spódniczek nigdy nie nosiłam, na geometrii też się nie znałam, więc postanowiłam zastosować inną metodę. Uznałam, że najlepiej będzie obdarzać Onego udawanym brakiem zainteresowania osłodzonym czasami jakimś niewinnym, rzuconym w przelocie uśmiechem. Myślę, że On zdążył się już do zainteresowania płci przeciwnej przyzwyczaić, adoracje odbierał jako coś zupełnie naturalnego i oczywistego. Pozorowany brak zainteresowania jego osobą z mojej strony nie mógł zostać niezauważony. I nie został.
Któregoś dnia podszedł do mnie na przerwie. Akurat kartkowałam podręcznik biologii próbując w ostatniej chwili przyswoić materiał z poprzedniej lekcji. On rzucił okiem na książkę i bąknął coś na temat nieprzydatności życiowej wiedzy dotyczącej układu trawienia jamochłonów. Zgodziłam się z tą opinią- jamochłony mnie w ogóle nie kręciły ( w przeciwieństwie do mojego rozmówcy). Na to On spojrzał na mnie z ujmującym uśmiechem, lekko przekrzywił głowę na prawo i miękkim, aksamitnym głosem zapytał, co robię w sobotę.
Całe sklepienie niebieskie zawirowało mi przed oczami, krew z siłą wodospadu udała się w okolice kończyn dolnych. Na skutek niedokrwienia wyższych partii ciała język mi nieco zesztywniał, a twarz musiała przybrać niezdrowy, blady odcień. Ale szybko się ogarnęłam i z udawaną nonszalancją odpowiedziałam, że jeszcze nie wiem. I wtedy padło pytanie, na które czekała każda istota w szkole posiadająca podwójny chromosom 'X': „To może się spotkamy?”
4 komentarze:
To były czasy! Ja bujałam się w ministrancie i co niedzielę biegłam na mszę tylko po to, żeby się na niego gapić:D LOL
I piorun Cię nie grzmotnął, grzesznico?! :)
Mam nadzieję, że te kościółkowe wyprawy się opłaciły. *wink, wink*
Wow! co za cliffhanger! :D dobrze, ze nie musze czekac, lece czytac dalej, bo calkiem interesujaca ta historia milosna :)
napiszę coś jak resztę doczytam:D
Prześlij komentarz