środa, 18 maja 2011

65. Potyczki z weną

Do tej pory myślałam, że taka przypadłość jak blokada pisarska zdarza się tylko WIELKIM ludziom pióra. Maluczcy, tacy jak ja, po prostu siadają przed komputerem, kładą paluchy na klawiaturze i bębnią w nią radośnie. Mają nadzieję- ba, pewność płynącą z doświadczenia- że tekst, który pragną sklecić istnieje już gdzieś w zawikłanych czeluściach kabli. Wystarczy tylko odpowiednio długo trzaskać po klawiszach, a jakoś się sam wydobędzie, poskłada i sformatuje w przyswajalny ciąg znaków tworzących zdania, akapity, wreszcie całość. Przy odrobinie szczęścia (i wytrwałości) uda się nawet zawrzeć w nim jakąś myśl przewodnią, pozamykać rozpoczęte wątki i doprowadzić całość do szczęśliwego finału. Szczęśliwego, czyli takiego, który choć w przybliżeniu wyraża to, co pomyślała głowa. „A wena?”- zapyta ktoś. Jaka wena? Schadzki z weną to mieli/mają Miłosz, Pirsig czy inny Szekspir. Jak się jest literackim wyrobnikiem, a nie mistrzem, trzeba nadrabiać wytrwałością i uporem. I cieszyć się każdym mini sukcesem w postaci ukończonego tekstu.

Moje rzemieślnicze podejście do tej pory działało. Do tej pory. Któregoś dnia zasiadłam przed obliczem monitora, palce ułożyłam na klawiaturze i …. Jakieś czarne mróweczki w kształcie liter zaczęły, co prawda, biegać po ekranie, ale zupełnie nie mogły odnaleźć swojego miejsca w szeregu. Błąkały się bezradnie po białym tle póki złowrogi klawisz ‘Delete’ nie zakończył ich męki i nie odesłał w niebyt komputerowego cmentarzyska myśli niewysłowionych. „Bo to kiepski pomysł na tekst był”- wytłumaczyłam sobie. Jako że nie należę do tych, którzy poddają się przy pierwszym niepowodzeniu, zrestartowałam mózg przy pomocy lampki wina ‘Marques de Casa Concha’, rozluźniłam nadgarstki i podjęłam następną próbę.

Mrówki- literówki, chaotycznie truchtały po białym tle, potrącając się wzajemnie. Coraz częściej dochodziło między nimi do scysji, a nawet literoczynów. Totalna anarchia opanowała cały monitor. Gdy zrozumiałam, że nie potrafię nad nią zapanować, wyłączyłam komputer i schowałam się wtulając w miękkie obicie sofy. W dłoni- jak tarczę- trzymałam kieliszek szlachetnego trunku rodem z Maipo Valley.

Po jakimś czasie odważyłam się sprawdzić, co słychać na pierwszej linii frontu pisarskiego. Otworzyłam dokument z nadzieją, że sytuacja sama się jakoś rozwiązała. A gdzie tam! Na ekranie monitora rozgrywała się batalia, przy której Bitwa pod Grunwaldem to frymuśna gra wstępna. Atrament lał się strumieniami z rannych słów, wyrazy krótsze wysługiwały się dłuższym w nadziei na utrzymanie się na powierzchni lub ze strachu przed zanagramowaniem i wystawieniem ‘truchła’ na widok publiczny. Gdzieś przy marginesach walały się trupy słów, które odarto z jakiegokolwiek kształtu i znaczenia, nikt już o nich nie dbał i ich nie pamiętał. Tchórzliwe znaki interpunkcyjne dawno zrejterowały. Pozbawione jakichkolwiek ryzów wyrazy dźgały się wzajemnie znakami diakrytycznymi głęboko się deformując. O takich drobiazgach jak trzymanie szyku akapitu czy przestrzeganie reguł ortografii już dawno zapomniano. Istne pandemonium, którego opanować niepodobna. Można je jedynie wrzucić do komputerowego zsypu literackiego bezhołowia. Tak też uczyniłam.

Muszę przyznać, że zdarzenie to miało pewien walor oczyszczający- zobaczyłam piekielną orgię słów i nie uciekłam, gdzie pieprz rośnie (jak doświadczenie to wpłynęło na moją psychikę- czas pokaże). Wiem również, że słów nie wolno wypuścić z uścisku myśli, bo skoczą i mnie i sobie do gardła. Dowiedziałam się też, że przypadłości wielkich mogą dopaść maluczkich. Świadomość takiego egalitaryzmu ma na mnie kojący wpływ.

3 komentarze:

Becia pisze...

Gratuluję-brak weny oznacza, że coraz bliżej Ci do tych wielkich:) Oby tak dalej!!!

Aylla pisze...

Chciałaby dusza do raju! :(

Amber7 pisze...

Pisac o niczym tez trzeba potrafic! Rewelka! :)