niedziela, 30 stycznia 2011

45. Mądrość Szwejka

Za oknem piękny zimowy dzień -słoneczko hojnie obdarowuje nas swoim blaskiem, mini sopelki lodu skrzą się wesolutko na gałęziach, jeszcze niezadeptany śnieg skrzy się radośnie. Jednym zdaniem bajkowy krajobraz z domieszką niewielkiej dawki mrozu. A ja, zamiast spacerować i uroki zimy wchłaniać każdym porem ciała, mierzę się z materią żywnościową, próbując sklecić z niej jakiś akceptowalny posiłek.

Talentu do garów nie miałam, nie mam i pewnie mieć nie będę. Mam za to zupełnie irracjonalne poczucie, że- przynajmniej od czasu do czasu- powinnam zabłysnąć kulinarnie, albo przynajmniej spróbować. Zwykle kończy się na ‘spróbować’.

Tak więc, stoję ci ja przy bufecie w kuchni. Wokół mnie zielenieją, czerwienieją i żółcą się przeróżne wiktuały czekające na obróbkę termiczną. Przede mną, biała kartka, cała zadrukowana wskazówkami jak rzeczone składniki na danie śliczniutkie- pyszniutkie przerobić. Czytam przepis. Sprawdzam, czy wszystko, co potrzebne znajduje się na bufecie. Upewniwszy się, że tak, czytam przepis ponownie. Siadam do komputera i sprawdzam znaczenie słów, których znaczenia nie rozumiem ( na przykład: ‘flambirowanie” albo inne ‘blanszowanie’). Wracam do kuchni, rzucam okiem na przepis. Niesłychane! Jakoś się wydłużył i jeszcze bardziej zawiły się zrobił od czasu, gdy go ostatni raz widziałam! Ale nic to, czytam jeszcze raz. Tym razem teoria idzie w parze z praktyką. Robię, co każą i jak każą. Nie ma zmiłuj- jak jest napisane, żeby podsmażać 5 minut, tyle właśnie podsmażam, ani sekundy dłużej lub krócej. Z chirurgiczną dokładnością odmierzam inne składniki. Flambiruję z takim zapałem, że niemal chałupę z dymem puszczam. (Dla ukojenia nerwów, resztę alkoholu wypijam). Niosę przygotowaną potrawę na stół, przy którym zdążył się już wygodnie rozsiąść Wkurzak.

WKURZAK
(przypatruje się mojemu dziełu ze wszystkich stron, wreszcie ryzykuje zapytanie)
Kurczak?

JA
Nie, wołowina.

WKURZAK
(ogląda jeszcze raz, wącha, smakuje; lico rozjaśnia mu uśmiech)
No, rzeczywiście! A wygląda jak kurczak.

Obserwuję Wkurzaka z rozmachem pałaszującego wszystko, co ma w zasięgu wzroku. (Teoretycznie, można by to uznać za komplement dla gotującej, ale ja wiem, że Wkurzak jest absolutnie wszystkożerny i pochłonąłby z równym zapałem kurczaka, jak i rybę, no może z wyjątkiem, gdyby żywa była i mu z talerza uciekła). Od czasu do czasu podnosi wzrok znad talerza i przesyła mi zawadiackie mrugnięcie- Wkurzakowy sposób wyrażenia ukontentowania. Miły stwór z tego Wkurzaka.

Ja też szturcham nożem kawałek mięsa spoczywający na moim nakryciu. Po spędzeniu stulecia w kuchni w celu nadania mu obecnego kształtu nie mam już specjalnej ochoty go jeść, ale się zmuszam. Może być, ale bez fajerwerków. ( W przepisie było napisane, że doznam kulinarnego orgazmu podczas konsumpcji. Nie doznałam.)

Jak to możliwe? Przecież religijnie trzymałam się receptury, niczego nie zaniedbałam, niczego nie podmieniłam, wszystko zrobiłam ‘według rozkazu’… I pewnie tu był mój błąd.Należało puścić wodze kulinarnej fantazji i dodać coś od siebie, wycisnąć na potrawie swoje własne piętno. No tak, ale najpierw trzeba ową kulinarną fantazję mieć.

Po głębszym przeanalizowaniu sytuacji, dochodzę do wniosku, że Szwejk miał absolutną rację twierdząc, że brak inteligencji w życiu można jakoś ukryć, ale w kuchni niedostatek ów od razu wyłazi. Trudno, muszę nauczyć się z tym żyć.

3 komentarze:

Amber pisze...

Jesli o mnie chodzi, inteligencje kulinarna posiadam... Choc niespecjalnie lubie jej naduzywac :P

Becia pisze...

Ja inteligencji kulinarnej ani krzty nie posiadam, wręcz przeciwnie, nawet, jak się trzymam przepisu i tak nie wyjdzie, to co wyjść miało...Więc rozumiem i współczuję, chyba...:P

Becia pisze...

Aczkolwiek brak rzeczonej inteligencji jakoś specjalnie mnie nie dokucza, bo moje kupki smakowe nazbyt wybredne nie są i kurczaka od wołowiny, tudzież innych mięsiw, odróżnić nie potrafią....